Kryzys finansowy, wojna w Afganistanie, tarcza antyrakietowa, a może przyszłość opieki zdrowotnej w USA? Który z tych tematów mobilizuje w tych dniach amerykańską prasę? Nie zgadniecie. "The New York Times" i "The Washington Post" zastanawiają się właśnie, czy oznaki siwizny widoczne na skroniach Baracka Obamy to skutek niespełna 50-ciu dni jego prezydentury. Gazety cytują prezydenckiego fryzjera, który twierdzi, że kolor włosów Obamy teraz i w czasie kampanii był całkowicie naturalny i zastanawiają się, czy lepiej byłoby dla prezydenta, żeby sobie włosy rozjaśniał i wyglądał bardziej dystyngowanie, czy raczej przyciemniał, by podtrzymać młodzieńczy i energiczny wizerunek.

Jak na kraj w największym od 80-ciu lat kryzysie, który prowadzi dwie wojny, temat koloru włosów Obamy wydaje się na zdrowy rozum marginalny. Temat może i tak, ale już wizerunek nie. Barack Obama w połowie marszu przez pierwsze, najważniejsze sto dni swojej prezydentury, nie może się w zasadzie niczym pochwalić. Skoro więc okazuje się, że ani więzienia w Guantanamo nie da się w parę dni zamknąć, ani żołnierzy z Iraku natychmiast wycofać, ani kryzys nie ma zamiaru minąć - trzeba przynajmniej sprawić wrażenie, że prezydent się stara i martwi. Być może lepiej mu więc teraz posiwieć, bo choć nie będzie już taki nowy i młodzieńczy, to przynajmniej wyborcy mogą uznać, że przejmuje się i pracuje za dwóch.

Barack Obama potrzebuje sukcesu, jak kania dżdżu. Tym - moim zdaniem - można tłumaczyć zabiegi wokół stosunków z Moskwą. Co z tego wynika dla nas? Nie przeceniałbym znaczenia listu do prezydenta Rosji, cokolwiek tak naprawdę miało się w nim znaleźć. Ani Amerykanie nie są tak naiwni, żeby wierzyć, że Rosja pomoże zwalczyć zagrożenie ze strony Iranu, ani Rosjanie nie są tak naiwni, żeby wierzyć, że Amerykanie w to uwierzą. Jednak jakiekolwiek pozytywne sygnały na linii Moskwa - Waszyngton są przez wyborców w USA traktowane poważnie i mogą dodać nowej administracji nieco punktów. Ameryka to jednak nie Europa, tu polityk, który tak po prostu pójdzie na rekę Moskwie, nie wytłumaczy się byle czym. Dlatego dyskusja mediów rosyjskich i amerykańskich na temat oferty "Iran za tarczę" wydaje mi się raczej sondażem opinii, co najwyżej sygnałem "nowego otwarcia" i obiecywanej zmiany, a nie dowodem na rzeczywisty zwrot w amerykańskiej polityce. Nie wydaje się, by Rosja chciała, albo nawet mogła zawrócić Iran z nuklearnej ścieżki. Tym bardziej trudno przypuszczać, że uda jej się przekonać o tym amerykańskiego wyborcę. A Obama na jednostronne ustępstwa pozwolić sobie nie może.

To, że dojście Demokratów do władzy w Białym Domu nie poprawi naszego samopoczucia, jako "bliskiego sojusznika" Ameryki, nie ulegało żadnej wątpliwości. O ile George W. Bush był nam coś winien, Barack Obama politycznie nie musi wyróżniać nas w żaden sposób. Nie musi i nie będzie wyróżniał. Sekretarz Obrony Robert Gates na spotkaniu z dziennikarzami w Krakowie dał jednak do zrozumienia, że Waszyngton dotrzyma zawartych w porozumieniu o budowie tarczy zobowiązań, dotyczących naszego bezpieczeństwa. Jeśli tak to dobrze, choć "Patrioty bez tarczy" mogą nieco stracić na znaczeniu. Pytany z kolei o poparcie administracji dla kandydata na Sekretarza Generalnego NATO z nowych krajów Sojuszu, sekretarz Gates oświadczył mi, że dyskusji na ten temat jeszcze nie było, a on opowiada się za silnym kandydatem, który zyska szerokie poparcie wszystkich krajów Sojuszu. Mozna to interpretować różnie, ale dla mnie nie zabrzmiało jako poparcie dla starań Radosława Sikorskiego.

Chyba, że... zabawimy się jeszcze raz w "coś za coś". Może pojawi się jeszcze jeden taki plan, tym razem "Radek za tarczę", poparcie dla naszego kandydata na szefa NATO w zamian za rezygnację Warszawy z głośnego domagania się realizacji podpisanego przez poprzednią administrację porozumienia o budowie wyrzutni? Na cóż, może i byłbym skłonny przypuszczać, że taka dyskusja rzeczywiście mogłaby się odbyć, gdyby nie najnowsze doświadczenia "bliskich sojuszników" z kontaktami z Obamą. Parę dni temu brytyjska prasa zatrzęsła się z oburzenia w jak upokarzający sposób prezydent traktował odwiedzającego Waszyngton premiera Gordona Browna, między innymi odwołując z powodu opadów śniegu wspólną konferencję prasową w Białym Domu. Cóż, jeśli brytyjski premier przyjmowany jest tak chłodno, na co liczyć może polski premier? Jemu byłoby jeszcze trudniej o wspólny język z Obamą. Tym bardziej, że sam łysieje, a nie siwieje.