Wygląda na to, że obrazki znane nam z ulic państw azjatyckich, znane zresztą nie od czasu obecnej epidemii, ale dużo, dużo wcześniej, zaczną się upowszechniać i w naszej części świata. Prawdopodobnie już niedługo widok osoby w maseczce na ulicy, w komunikacji miejskiej czy w pracy w tzw. zachodnim świecie stanie się czymś absolutnie normalnym, nawet pożądanym. Powoli kończy się spór o sensowność stosowania takiej formy zabezpieczenia przed rozprzestrzenianiem wirusa. Wszystko, co może zmniejszyć ryzyko infekcji, godne jest uwagi.

Myślę, że wszyscy racjonalnie myślący obserwatorzy światowych wydarzeń zdawali sobie sprawę, że podstawowym - i uzasadnionym - argumentem przeciw nakazowi lub choćby zachęcie do powszechnego noszenia maseczek był ich brak. Brak odczuwany na całym świecie może poza miejscem, gdzie maseczki były ostatnio głównie produkowane, czyli Chinami. Światowa Organizacja Zdrowia i za nią władze państwowe zdawały sobie sprawę, że dobrej klasy maseczki potrzebne są przede wszystkim służbie zdrowia i dopóki nie zostaną dla niej w odpowiedniej liczbie (a właściwie ze względu na skalę potrzeb to już chyba ilości) zabezpieczone, nie ma co zachęcać obywateli, by je wykupywali. Tak po prostu.

W tej chwili zmieniają się trzy aspekty sprawy. Po pierwsze, produkcja i import maseczek z Chin, podobnie jak przywracane możliwości produkcyjne innych krajów rosną. Można oczekiwać, że będą rosły nadal i choć potrzeby służby zdrowia są astronomiczne, można liczyć na to, że będą coraz lepiej zaspokajane. Przyjdzie więc czas, kiedy choćby maseczki chirurgiczne staną się lepiej dostępne. I lekarze będą mogli z czystym sumieniem je polecać nam wszystkim. Ale to nie wszystko.

Druga sprawa to pojawiające się coraz częściej doniesienia o tym, że koronawirus może przemieszczać się na znacznie większą odległość i pozostawać w powietrzu - już nie tylko w kropelkach śliny, ale aerozolu drobniejszych cząsteczek - znacznie dłużej, nawet przez parę godzin. A te drobniejsze cząsteczki osoba zakażona wydziela już nie tylko kaszląc i kichając, ale też rozmawiając i oddychając. To jeden z powodów, dla których koronawirus może być tak bardzo łatwy do przekazania. Wystarczy przejść przez miejsce, gdzie przed chwilą ktoś zakażony oddychał i możemy się sami zakazić. Wezwania, by utrzymywać od osób kichających czy kaszlących dystans przynajmniej 1,5 metra brzmią już dziś anachronicznie. Są badania naukowe, które wskazują, że kichając rozsiewamy wirusa nawet na 8 metrów. Takiego dystansu nikt w praktyce nie jest w stanie utrzymywać. Pozostają maseczki, które mogą - i miały już dotąd - to rozsiewanie wirusa ograniczać. Dlatego właśnie sugerowano, by maseczki nosiły osoby chore i te, które czują podejrzane objawy.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie kolejne ponure odkrycie. Oto okazało się, że prawdopodobnie znaczną większość, może nawet 80 procent nosicieli koronawirusa, nie odczuwa żadnych objawów. A może zakażać. Także ci, którzy w końcu wykazują objawy, mogli zakażać wtedy, kiedy jeszcze ich nie mieli, nawet dwa dni wcześniej. Najnowsze doniesienia wskazują na to, że właśnie osoby zakażone, które jeszcze, albo w ogóle, nie odczuwają objawów, są znaczącym źródłem nowych zakażeń. Światowa Organizacja Zdrowia długo uważała, że tak nie jest, ale musi zmienić zdanie. Po trzecie więc, trzeba rozważyć zachętę do noszenia maseczek przez znacznie większą część populacji dlatego, że wiele z tych osób może rozsiewać chorobę nieświadomie. Nieświadomie do czasu, albo nieświadomie w ogóle. I tu już każda maseczka może się przydać, nie tylko ta naprawdę szczelna, ale także ta, która może tylko zmniejszyć ilość wydychanych przez nas drobin wilgoci. Może to szycie maseczek, nawet z materiału bez żadnych atestów, jednak ma sens.

A jaka jest obiektywna skuteczność działania maseczki? Nieco informacji na ten temat przynosi opublikowany wczoraj na łamach czasopisma "Nature Medicine" artykuł naukowców z University of Maryland i Hong Kong University, którzy piszą wprost, że noszenie maseczek chirurgicznych w miejscach publicznych może pomóc tempo rozprzestrzeniania się choroby COVID-19 zmniejszyć. Badania prowadzone m.in. w laboratorium prof. Dona Miltona z University of Maryland School of Public Health, który posługuje się unikatową aparaturą o dobrze dobranej nazwie "Gesundheit II machine" do testowania rozprzestrzeniania się wirusów układu oddechowego. Badane tam osoby z potwierdzonymi infekcjami układu oddechowego mają we wnętrzu aparatury kichać i kaszleć. Naukowcy sprawdzają, ile wirusów wydzielają. Prowadzone jeszcze przed epidemią koronawirusa SARS-CoV-2 testy pokazały, że osoby z założoną maseczką chirurgiczną rozsiewają mniej wirusów grypy, czy koronawirusów wywołujących przeziębienie. W przypadku rinowirusów wielkiej różnicy nie było.

Sam Milton przyznaje, że w normalnych warunkach te wyniki nie wywołałyby jakichś gwałtownych zmian we wskazaniach służb sanitarnych. W warunkach pandemii, kiedy każde, nawet drobne zmniejszenie ryzyka zakażenia się liczy, warto jednak przyjrzeć się im bliżej. Podkreśla jednak, że badania w żadnym stopniu nie oceniały, czy osoba nosząca maskę jest przez to mniej narażona na infekcję. Mimo wszystko wydaje się, że jeśli maseczki będą już dostępne, będziemy je nosić. Kto wie, może kiedy już ta pandemia się skończy, pozostaną z nami też w normalne sezony grypowe? Na zdrowie...