Ewa Kopacz i Elżbieta Radziszewska rozmawiają z prezesem TK Andrzejem Rzeplińskim /Tomasz Gzell /PAP

Partyjny prostak stojący na czele Trybunału Konstytucyjnego to bardzo zły przykład, zwłaszcza dla polskiej młodzieży. Samo zachowanie Andrzeja Rzeplińskiego, człowieka już przecież  niemłodego, tytułującego się "profesorem", dyskredytuje go w moich oczach jako szefa poważnego sądu konstytucyjnego w Rzeczypospolitej. Kiedy dociekliwa dziennikarka zapytała opuszczającego Sejm Rzeplińskiego -Skąd to nagłe wyjście? - taką od tego aroganta, czasem paradującego w todze, usłyszała odpowiedź:  Jest pani wykształconą osobą, to pewnie pani wie, dlaczego musiałem wyjść. Słuchała pani... chyba, że pani jest głucha. Ja głuchy nie jestem, słyszałem tę chamską wypowiedź. Nie dowiedziałem się jednak z jakiego powodu Rzepliński musiał wyjść ... z roli, jaką powinien przecież odgrywać w naszym życiu publicznym.

Recydywa w życiu się zdarza, więc może Rzepliński powrócił do "manier" cechujących co poniektórych "towarzyszy" w poprzednim, podobno minionym okresie. Ktoś, kto w biografii miał epizod sekretarza POP, ma moje ograniczone zaufanie. Przypomnę, że ten wielki "autorytet" i prawniczy "arbiter elegantiarum" był w PRL-u szefem Podstawowej Organizacji Partyjnej, czyli komórki reżimowej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Być może ta knajacka odzywka do dziennikarki - chyba, że pani jest głucha - to jest czkawka po komuszej "kindersztubie" wyniesionej przez Rzeplińskiego z czasów przewodniczenia zebraniom i posiedzeniom partyjnej egzekutywy. Powtarzam, nie usłyszałem - a głuchy nie jestem, w radiu pracuję - co było powodem ataku na kobietę.          

Zgadywanki mi tu tylko tworzyć pozostaje. Jestem zdany na przypuszczenia, a także na posądzenia wobec pana sędziego. Czymże imć Rzepliński tak się zdenerwował, że się salwował z Sejmu ucieczką i nie chciał wścibskiej białogłowie  z niczego się tłumaczyć czyli sumitować, jak nasi przodkowie mawiali. Ze źródła staropolszczyzny czerpię tu garściami, bo sytuacja w Izbie przypominała mi epizod z księgi "Pana Tadeusza": W izbie Sędziego ważne toczą się narady;/ Bernardyn leżał w łóżku, zmordowany, blady/ I skrwawiony, lecz całkiem zdrowy na umyśle,/ Daje rozkazy, Sędzia wypełnia je ściśle./ Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika,/ Każe przywieść Rykowa, potem drzwi zamyka./ Godzinę całą trwały tajemne rozmowy. Ale co też Waćpanu przychodzi do głowy? - pytacie zdziwieni.  

Erratę więc szybko tu widzom przedstawię. Narada nie toczyła się wcale w izbie Sędziego. To rzekomo apolityczny sędzia Rzepliński przybył nagle do sejmowej izby, aby przedyskutować z politycznymi stronnikami sprawę Trybunału Konstytucyjnego, któremu prezesuje. To nie Bernardyn daje rozkazy i nie Sędzia wypełnia je ściśle. Odwrotnie: to sędzia Rzepliński, "niezależny" od jakiejkolwiek partii współautor ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, czyli o sądzie, któremu sam prezesuje, najprawdopodobniej radzi "bulterierom" opozycji, jak "szczekać" i odwracać kota ogonem, aby nie dopuścić do zwrotu politycznej sytuacji, która zapanowała po głosowaniach w poprzedniej kadencji. A jakież to arbitralne nastąpiły zmiany w umocowaniu konstytucyjnych "arbitrów"?                  

Łamigłówka prawna, która wydaje się prawdopodobnie bardzo trudną, niezrozumiałą i nierozwiązywalną zagadką dla większości Polaków, jest w gruncie rzeczy bardzo prosta, jeśli sprowadzimy ją do równania politycznego. Proponuję czytelnikom, miast nadążać za skomplikowanymi wywodami znanych speców-konstytucjonalistów, z których każdy ubiera się w togę niezależnego eksperta, a tak naprawdę służy konkretnej opcji, przeczytać mój wywód laika. Ja nigdy nie udawałem w mojej publicystyce, że odpowiada mi ustrój III RP, że cieszę się z "po-okrągłostołowej wolności", że państwo pozostające w rękach dotychczasowych ośrodków realnej władzy mi odpowiada. Otóż, nie odpowiada mi. Buntuję się przeciwko takiej Polsce, nie chcę już dłużej żyć w takim kraju.

A zatem kibicuję tym politykom, którzy doszli do władzy w demokratycznych wyborach z planami głębokich zmian. Mam już dość stagnacji, albo -łagodniej rzecz ujmując - status quo. Poprzednia ekipa, która w latach 2007-15 współrządziła, a potem niepodzielnie rządziła w Polsce, w końcówce już zaczęła zdawać sobie sprawę, iż władza wymyka jej się z rąk. Byli tego świadomi pokątnie nagrani knajpiani spiskowcy - szef NBP Marek Belka i Bartłomiej Sienkiewicz ówczesny szef MSW czuwający nad spec-służbami. Przypomnę tę próbę bankowo-rządowego dealu. Panowie postawili tam diagnozę:  Mamy dupę pogłębiającą się na poziomie budżetu państwa (...). Mamy osiem miesięcy do wyborów. (...) I  PiS ma 43 proc. w sondażu CBOS.  Prorocy, czy co? Nie. Ludzie władzy, więc mający wiedzę.                                   

Mam przypomnieć, co obaj panowie - reprezentanci establishmentu III RP - planowali w 2013 roku, aby nie dopuścić do rządzenia partię Jarosława Kaczyńskiego, łamiąc jakiekolwiek standardy państwa prawa i niezależności banku centralnego? Otóż wnuk Henryka Sienkiewicza, o nieco mniej epickiej wyobraźni, przedstawił imć Belce pewną czarną z jego punktu widzenia wizję politycznej przyszłości z Prawem i Sprawiedliwością jako beneficjentem buntu społecznego z powodu kryzysu. Szef bezpieczniaków poprosił nadwornego bankiera, aby ten pomógł władzuchnie sfinansować deficyt budżetowy z kasy NBP. Warunkiem, jaki postawił wtedy "niezależny" prezes Narodowego Banku Polskiego była dymisja ówczesnego ministra finansów "Jacka" Rostowskiego.   

Akcja w restauracji wpisuje się w pewien ciąg wydarzeń i to dlatego ją tutaj przywołuję. Ten dodruk kasy, by załagodzić i opóźnić efekt kryzysu, tak by rządzący układ wygrał kolejne wybory, był tylko jednym z działań zabezpieczających. Była to desperacka intryga reprezentantów neo-komuny (dawnych towarzyszy i ludzi bezpieki korzeniami tkwiących w PRL-u)  w celu niedopuszczenia do realnego działania zwolenników oczyszczenia państwa, groźnych dla pasożytniczych układów III RP. Innym fortelem polityczno-profilaktycznym była zasadnicza zmiana w funkcjonowaniu Trybunału Konstytucyjnego, po to by zapewnić sobie ciągłość personalną (przez wybór sędziów spolegliwych wobec dotychczasowego układu), oraz na koniec znacząco rozdąć kompetencje tego politycznego super-sądu.

Ćwiąkalscy, Zollowie, Chmajowie, Safjanowie et consortes będą oczywiście wszystkich przekonywać, że Trybunał Konstytucyjny to prawdziwa ostoja demokracji, stabilizator życia publicznego, niemal gwarant istnienia państwa. Dla mnie ci panowie są całkowicie niewiarygodni. Moim zdaniem bronią po prostu swojego stanu posiadania. Oczywiście, piszę "swojego" w dużym uproszczeniu, bo tak naprawdę nie są to nawet figury na naszej państwowej szachownicy. To tylko piony, stawiane do pionu przez prawdziwych graczy, wyciągane do różnych medialnych gierek z urabianiem opinii publicznej. Figury są gdzie indziej. Ich ciemne sylwety zlewają się z tłem czarnych kwadratów na szachownicy. A graczy to już zupełnie nie widać. Jednak trzeba to wciąż przypominać.  

O to, co niewidzialne dla oka przeciętnego widza, toczy się  prawdziwa rozgrywka w naszym państwie. Warto o tym cały czas pamiętać. Dla większej klarowności mojego wywodu sprowadzę walkę polityczną toczącą się w Polsce do batalistycznej gry komputerowej, typowej "strzelanki", dajmy na to oldskulowego "Wolfensteina". Jej bohaterem jest Amerykanin polskiego pochodzenia niejaki William Joseph Blazkowicz próbujący zabić Hitlera. Wyobraźmy sobie, że Blazkowicz to Jarosław Kaczyński, uwięziony w realiach  III RP, jak bohater gry w twierdzy III Rzeszy.  Stara się uciec z tej pułapki, labiryntu pełnego krętych korytarzy, walcząc z oddziałami hitlerowców, oraz strażniczych psów.  W tajnych skrytkach może odkryć amunicję i apteczki pierwszej pomocy.  

Poziomy "Wolfensteina" niech mi posłużą do zilustrowania kolejnych etapów walki politycznej. Załóżmy, że obecnie mamy wariant gry pod tytułem "Escape from Wolfenstein" - "Ucieczka z Wilczego Szańca", składający się z dziesięciu poziomów. Jarosław Kaczyński - ten "mój" William Joseph Blazkowicz - musi pokonać dziesięć następujących pięter rządzenia (w kolejności alfabetycznej): bezpieczeństwo, dyplomacja, edukacja, finanse, gospodarka, kultura,  nauka, obrona, środowisko, zdrowie. Odtworzyłem oczywiście skład Rady Ministrów, ale nie jest to tylko wyliczenie resortów. Tak byłoby w przypadku każdej "establishmentowej" ekipy, takiej jak gabinet PO-PSL, który dzielił między siebie resorty tylko po to, by utrzymać się jak najdłużej u władzy (po to, by sobie "pograć").         

Ów czysto resortowy punkt widzenia ("gra dla samej gry") nie ma się nijak do ugrupowania kontestującego system. Mówiąc obrazowo:  ekipa Ludowo - Obywatelska wcale nie chciała opuścić "Wilczego Szańca", nie zamierzała uśmiercić Hitlera III Rzeszy-pospolitej. Goniła tylko po korytarzach realnej władzy, starając się unikać tylko śmiertelnych strzałów zza węgła. To była wyłącznie gra na przetrwanie w starych cyfrowych dekoracjach. Zaś PiS traktuje politycznego "Wolfensteina" serio, używa broni, strzela do groźnych przeciwników. Przypomnę, że w naszej "strzelance" jest pięć typów zwykłych nieprzyjaciół oraz bossowie na ostatnim poziomie każdego epizodu, a na ukrytym poziomie czają się nieśmiertelne duszki, które ścigają dzielnego Williama Josepha Blazkowicza .

Rozbawiłem was tym porównaniem? To dobrze. Namawiam do obserwowania od czasu do czasu bieżących wydarzeń rozgrywających się na ekranach telewizorów, laptopów, PC-etów, iPadów, smartfonów jako rodzaju oprogramowania komputerowego przeznaczonego do celów rozrywkowych bądź edukacyjnych. Inspirowałem się tutaj ludologią, czyli dziedziną humanistyki badającą gry. Gdy widzę z jednej strony polityków PiS, którzy dążą do pokonania kolejnych przeszkód na drodze do wyjścia z III RP, a z drugiej stronników ancien régime’u, mam przed oczyma duszy obraz elektronicznego Wilczego Szańca, odmian cyber-broni oraz apteczek z pikseli. Trzymam kciuki ... nie, nie na joysticku. Bo to nie ten poziom. Ja nie gram. Ściskam tu tylko mocno kciuki za łowcę "Hitlera".