Obejrzałem w telewizji koncert. Bałem się go oglądać. Podchodzę do okolicznościowych produkcji z rezerwą, a tym razem ludzie mieli grać i śpiewać dla walczącej Ukrainy, także recytować wiersze. Jak bardzo się myliłem! Niepotrzebna była ta ostrożność. Od początku zawładnęło mną wzruszanie - od hymnu w wykonaniu sześcioletniej dziewczynki po ostatni akord nieśmiertelnej pieśni Johna Lennona. Bardzo wdzięczny jestem organizatorom wieczoru, że wykazali się subtelnością. A chwila była historyczna.

Przyznam jednak, że gdy zobaczyłem małą Amelkę wchodzącą na scenę olbrzymiej łódzkiej hali, serce zabiło mi mocniej - ze strachu, czy podoła. Przecież zaledwie przed kilkoma dniami siedziała z babcią w schronie w Kijowie, kryjąc się przed nalotami - małe, kruche dziecko - a teraz na jej ramionach spoczęło otwarcie olbrzymiej imprezy w obcym kraju. Ale przestałem się martwić, gdy na twarzy dziewczynki pojawił się uśmiech. Wyraz jej oczu był bezcenny, jakby weszła do sklepu z zabawkami.

Pięknie podczas koncertu wybrzmiał język ukraiński. Unosił się nad widownią stanowczym lotem. Docierał do pierwszych rzędów i do ostatnich. Do każącego telewizora włączonego w pięćdziesięciu krajach. Nie chcę skupiać się na indywidualnych artystach. Wszyscy zachowali stosowną powagę i klasę. Dali Ukrainie to, co mogą ofiarować w darze - swój talent. Widzowie nagrodzili go SMS-ami i wpłatami na konto. Nawet informacje o zbiórce nie były nachalne. Nie musiały być. Każdy wiedział, o co chodzi.

To dowód na to, że takich koncertów nie można realizować naprędce. To nie wyścig, kto pierwszy umieści nad sceną slogan z wolną Ukrainą. Jeśli ma wzruszać - a ten zrobił to z nawiązką - musi być przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Reżyserko, scenograficznie, w oprawie świetlnej. Dużą rolę odegrał dobór wykonawców i chronologia występów. Także orkiestra i muzycy - Boże, jak pięknie ten człowiek grał wczoraj na skrzypcach! Wsłuchiwaliśmy się z żoną, udając, że mamy katar.

Myślę, że to był ważny wieczór dla ukraińskich artystów. Znakomicie, że byli gospodarzami - my, Polacy, graliśmy trochę pod nich, odrobinę wycofani, z drugiego planu. To ważny gest, natychmiast dostrzegalny. Wiersz Tarasa Szewczenki deklamowany przez symbol ukraińskiej sceny i w tłumaczeniu legendy naszego teatru, wybrzmiał w każdej sylabie, szczególnie te wykrzyczane słowa. Był szept, odwaga i lament. No i ci dzielni żołnierze, dzielący się w okopach kawałkami hymnu jak komunią!

Pojawiły się komentarze, że w koncercie dla Ukrainy za dużo było patosu. Że Ukraińcy potrafią podchodzić do wojny z dystansem, nawet z poczuciem humoru. Wiem, o czym mowa. Widziałem wiele takich miniprodukcji na tamtejszych portalach internetowych. Łatwo dla podniesienia ducha w trzydziestosekundowym filmie zderzyć grozę i odwagę z Monty Pythonem i Larrym Davidem. Ale do tego mają prawo wyłącznie obrońcy, dający świadectwo swojej niezłomności. Nie TVN w Polsce.

Dziękuję bezimiennym realizatorom wspaniałego koncertu. Czekałem do końca, żeby poznać wasze nazwiska. Niestety, nie pojawiliście się po ostaniem akordzie piosenki Lennona. A może tak było lepiej? Może przez to koncert stal się jeszcze bardziej niezwykły. Nie sposób nie wspomnieć tego innego, który zorganizowano na początku wojny przed budynkiem telewizji publicznej. Potem były ordynarne kłótnie o kasę i różne smrody. Wczoraj zabrakło na scenie sokołów pani Maryli. I bardzo dobrze!