​Wielka Brytania teoretycznie nie jest już w Unii Europejskiej, ale w praktyce pozostaje jej pełnoprawnym członkiem. Od trzech lat lewituje w przestrzeni pomiędzy. Podobnie jak Izba Gmin, niezdolna do rozstrzygnięcia kwestii brexitu. Wczoraj po raz pierwszy poparła w zarysie tekst porozumienia zawartego z Brukselą, ale zaraz potem podjęła decyzję, która prowadzi do kolejnego odroczenia rozwodu z Unią Europejską. Dla zwolenników ratowania tego związku, to promyk zachodzącego słońca. Dla jego przeciwników, piekielna czeluść.

Izba Gmin powiedziała NIE - jednak nie brexitowi, lecz strategii premiera Borisa Johnsona, który w dwa dni chciał przeprowadzić ekspresową legislację najważniejszych zmian, jakie czekają Wielką Brytanię od zakończenia II wojny światowej. To krócej niż mnie i mojej zonie zabiera kupienie w sklepie sofy - krzyczał jeden z posłów podczas wczorajszej debaty. Na dyskusje o ochronie zwierząt wykorzystywanych w cyrku Izba poświeciła jedenaście dni. Na szczegółowe prześwietlenie umowy zawartej z Brukselą - zaledwie 48 godzin. Powód, dla którego Johnson chciał galopować był prosty - zdążyć przed magiczną datą 31 października, planowanym wdrożeniem brexitu.

Nieistotny szczegół

Ta data nie jest wyjątkowa - nie narzuciła jej bowiem Unia Europejska. Premier Johnson sam wpisał ją do kalendarza, by przy każdej okazji straszyć Izbę Gmin i Brytyjczyków twardym brexitem. Zbudował na niej swą strategię i traktował jak asa ukrytego w rękawie. Chciał ograć Izbę Gmin, ale mu się nie udało. Słodko-gorzka jest ta porażka. Chwile przed odrzucaniem ekspresowego harmonogramu legislacji, Izba Gmin poparła w zasadzie tekst porozumienia zawartego przez Johnsona z Brukselą - a więc potencjalny sukces! Nie było to głosowanie wiążące, niemniej poprzedniemu gospodarzowi Downing Street, Theresie May, nigdy się to nie udało.

Młotkiem w kolano

Boris Johnson natychmiast wstrzymał prace legislacyjne w Izbie Gmin i odbił piłeczkę w kierunku Brukseli. 31 października staje się niniejszym datą jak każda inna. Nie ma już mitologicznej aureoli brexitu wchodzącego z czyśćca do znajdującego się poza Unią Europejską nieba. Zaledwie kilka dni wcześniej premier poprosił o odroczenie brexitu do 31 stycznia. Nie chciał tego zrobić, ale został zmuszony przez parlament.

Wysłał dwa listy - wzajemnie się wykluczające -  przez co, jak podkreślają komentatorzy, zachował się jak dziecko. W czyśćcu brexitu, to dla niego zarezerwowane są ognie piekielne. Grzechów ma na sumieniu sporo, a największym była próba nielegalnego zawieszenia parlamentu. Sąd Najwyższy przyciął mu za to polityczne pazury.

Przyczyna i skutek

Bruksela zapewne zrobi to, o co ją poproszono - da odroczenie brexitu na trzy miesiące. Krótszy termin mogłoby wyglądać na próbę ingerowania w wewnętrzne interesy Zjednoczonego Królestwa i poparcia strategii Borisa Johnsona, który za wszelką cenę i z szybkością światła pragnął ratyfikować porozumienie. To wystarczający okres, by zorganizować przedterminowe wybory parlamentarne. Jednak w czyśćcu brexitu nic nie jest to proste.

Konieczna jest zgoda 2/3 Izby Gmin, lub zgłoszenie i przyjęcie  wotum nieufności wobec rządu. Najwcześniej w takim przypadku wybory mógłby się odbyć pod koniec listopada. Problem w tym, że wbrew licznym deklaracjom, Izba Gmin nie ma na to apetytu. Rząd jest tak zdesperowany, że nie wyklucza zgłoszenia wotum nieufności wobec samego siebie.

Czy wybory załatwią sprawę?

Takiej pewności nie ma. Konserwatyści musieliby wygrać sporą większością głosów, by bez przeszkód ratyfikować umowę. Dla Labourzystów wybory dają szansę na przejęcie władzy - to ich pierwszy instynkt. Dopiero po nim czują bluesa brexitu. Wyborca to widzi i zapamiętuje. Jedno jest pewne - Brytyjczycy, gdy pójdą do urn wyborczych będą myśleć nie tylko o brexicie. Także o ludziach którzy byli za niego odpowiedzialni. Wrzucając głosy do urn, zważą jak wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej wpłynie na ich życie. Teraz wiedzą więcej niż trzy lata temu. Dowiedzieli się też sporo o politykach.

W skali Richtera

Wielką Brytanię czeka polityczne trzęsienie ziemi, które zmieni bezpowrotnie krajobraz brytyjskiej polityki. Partia Brexitu Nigela Farage’a tylko czeka, aby zająć miejsca w Izbie Gmin kosztem największych ugrupowań - torysów i labourzystów. To oni stracą najwięcej, bo to ich winić będzie elektorat za trzy lata chaosu, niespełnionych obietnic i gróźb jakie padły z parlamentarnej mównicy. To wyborcy zgotują politykom piekło brexitu.