Polscy kibice są oburzeni. TVP zdecydowała, że podczas 1/8 finału Ligi Mistrzów nie pokaże hitowego meczu Realu z Manchesterem (za to będzie transmitować starcie Borussii Dortmund z Szachtarem i Milanu z Barceloną). Na facebooku powstała nawet specjalna grupa „Mówię NIE notorycznym meczom Borussii Dortmund w TVP”, do której akces zgłosiło już kilka tysięcy internautów. Tak czy siak: mecze LM dopiero w lutym, a teraz mamy pełnię sezonu narciarskiego. Tour de Ski, Turniej Czterech Skoczni – te nazwy brzmią jak magiczne zaklęcia i jak co roku dają nam niezły zastrzyk adrenaliny.

Tymczasem sezon tenisowy dopiero się zaczął, a o zawodnikach już jest głośno - i to niekoniecznie za sprawą ich gry. Okazało się, że na kortach może zaatakować nie tylko przeciwnik, ale i sam... kort. Boleśnie przekonał się o tym lider rankingu ATP, Novak Djoković. Gdy rozdawał autografy spadła na niego banda, oddzielająca trybunę od kortu, i raniła go w stopę.  Serbskiego kolegę pomścił David Ferrer (jak pamiętamy: jedyny człowiek w Paryżu, któremu nie oparł się Jerzy Janowicz), demolując kort w Dausze. Za jednym zamachem (rakiety) wyrwał w nim ogromną dziurę. Mecz przerwano. A do Ferrera podobno zgłosiły się już władze Warszawy, z prośbą o pomoc w przyśpieszeniu prac nad wierceniem drugiej linii metra.

Norweskie biegaczki podczas półfinału sprintu w Val Muestair zrobiły coś, co zdaniem wielu kwalifikuje się do dyskwalifikacji. Otóż biegnącej na drugim miejscu Oestberg na ostatnich metrach nagle przestało zależeć na awansie do finału. Wolała, żeby pobiegła w nim koleżanka, Kristin Steira (która zajmuje wyższe miejsce w kwalifikacji generalnej), w związku z czym kulturalnie ją przepuściła. To zachowanie oburzyło niemal wszystkich - z wyjątkiem, rzecz jasna, Norwegów oraz sprawozdawców z TVP, którzy udawali, że tego nie zauważyli i, zachwyceni, podziwiali wspaniały finisz Steiry. Ale może nie ma się co oburzać. Chodzą słuchy, że nasi szkoleniowcy od dawna stosują podobną strategię: Maciuszek oraz Kubińska też zwalniają i przepuszczają Kowalczyk. I to już od samego startu!

Leo Messi wystąpił w dziwnej japońskiej reklamie telewizyjnej. (Prawdopodobnie Leo Messi, bo ma tak umazaną czymś twarz, że trudno go poznać). 

To "coś" jest podobno japońskim kremem do twarzy, choć bardziej przypomina rozwałkowane ciasto na pierogi. Na szczęście wystarcza jeden chlust, żeby zmyć owo ohydztwo i rozluźniony Leo znów może być sobą. Choć nie do końca, bo właśnie wtedy piłkarz zaczyna coś mówić po japońsku i przestajemy go rozumieć. Hm... właściwie od początku go nie rozumieliśmy. W tym miejscu przypomina się stare japońskie powiedzenie samurajów z yakuzy: "- Leo, why? - For money".