Rozkład radiolatarni naprowadzających przed pasem startowym w Smoleńsku jest niestandardowy. "Jeśli pilot o tym nie wiedział, mogło się to przyczynić do katastrofy" - twierdzi były pilot wojskowy ze Smoleńska, na którego powołuje się "Rzeczpospolita".

W standardzie bliższa radiolatarnia znajduje się w odległości kilometra od początku pasa startowego; dalsza - 4 km. Tymczasem w Smoleńsku, z tej strony z której nadlatywał prezydencki Tupolew, ten drugi punkt orientacyjny jest umieszczony w odległości 6 km.

Jeśli pilot o tym nie wiedział i orientował się na standardową odległość, a w konsekwencji wybrał standardową trajektorię podejścia do lądowania, mógł znaleźć się na wysokości kilku metrów nad ziemią już w odległości 1,5-2 km od lotniska.

Kilka dni wcześniej kpt. Arkadiusz Protasiuk, jako drugi pilot, leciał do Smoleńska z premierem Donaldem Tuskiem. Samolot mógł jednak wtedy podlatywać do lotniska z drugiej strony, a tam położenie radiolatarni jest standardowe: 4 i 1 km. Podchodziliśmy do lądowania z tej samej strony – zapewnia jednak płk Bartosz Stroiński, dowódca eskadry samolotowej Pułku Lotnictwa Specjalnego, który był 7 kwietnia kapitanem Tu-154M. Jego zdaniem rozkład radiolatarni nie miał wpływu na katastrofę.

Eksperci podkreślają, że nawet jeśli Protasiuk założył, że radiolatarnie mają standardowy rozkład, przed nadmiernym obniżeniem lotu powinny go ostrzegać inne urządzenia na pokładzie, m.in. wysokościomierze i bazujący na GPS system TAWS (w sobotę prowadzący śledztwo Międzypaństwowy Komitet Lotniczy podał, że był on w czasie lotu uruchomiony).

Polacy ufają, że uda się ustalić przyczyny katastrofy

Dwie trzecie z 500 uczestników sondażu GfK Polonia dla "Rzeczpospolitej" uważa, że polskie władze robią wszystko, by wyjaśnić przyczyny tragedii pod Smoleńskiem.67 procent pytanych dobrze ocenia wysiłki rządu zmierzające do ustalenia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M 10 kwietnia. 26 proc. uważa, że rząd nie robi w tej sprawie wszystkiego.