Choroba przyzwolenia na przekręty, wsadzanie publicznych pieniędzy do własnej kieszeni albo ich bezprawne wykorzystywanie do stricte partyjnych celów, toczy polską politykę od lat. Sprawa trójki PiS-owskich „Madrilenos” jest na to kolejnym dowodem. Dowodem, który – mam nadzieję, acz nie za wiele wiary – przyniesie ozdrowieńczy szok i coś wreszcie zmieni.

Spora grupa (kto wie czy nie większość) polskich polityków ma święte przekonanie, że zarabiają za mało, że się w polityce marnują i że gdyby z niej wyszli, świat rzuciłby im do stóp czerwone dywany i walizki pełne pieniędzy. Ponieważ się jednak dla nas wszystkich poświęcają i z polityki nie odchodzą - należą im się jakieś bonusy. Tym bonusem są parlamentarne immunitety, niewielkie, ale jednak - przywileje socjalne, darmowe bilety, ale też - i tu zaczyna się szara strefa - swobodne rozporządzanie pieniędzmi na telefon, biuro, obiady i część zagranicznych podróży.

Przykładów przedziwnego - a pisząc wprost - mocno podejrzanego sięgania po publiczny pieniądz jest co niemiara. Kilkunastotysięczne wydatki na telefony, szastanie partyjnymi dotacjami, cysterny wyjeżdżonego paliwa, niewytłumaczalne zakupy dla poselskich biur, tak bardzo już spowszedniały, że dziennikarze już tylko z rzadka zadają pytania jak to możliwe, że ktoś przejeżdża w ciągu miesiąca dziesiątki tysięcy kilometrów, albo jeździ taksówkami za prawie sto złotych dziennie. Standardowe odpowiedzi "tyle po prostu jeżdżę", albo "moi współpracownicy muszą się też jakoś poruszać po mieście", są tak nużące, a wyborcy tak znieczuleni, że wracanie do tematu, przypomina raczej walenie głową w mur niż wypełnianie jakiejkolwiek misji.

To jak bardzo i sejmowi urzędnicy i sami politycy - mimo partyjnych waśni - pobłażliwie patrzą na dziwne zachowania swoich sojuszników, ale i rywali, świetnie pokazuje eskapada trójki Hofman-Kamiński-Rogacki. To że panowie zadeklarowali, iż dojadą do Madrytu samochodami, każdy w dodatku swoim, i zrobią to wszystko w 4 dni, ani nikogo nie zdziwiło, ani nie zaniepokoiło, a w każdym razie nie zaniepokoiło na tyle, by ktokolwiek zaprotestował przeciw oczywistemu przekrętowi. Nikt też nie zwrócił uwagi na to, że w czasie gdy - teoretycznie - Adam Hofman był w Londynie, rozmawiał ze mną w RMF. To że żaden z tych, którzy najpierw podpisywali, a potem rozliczali delegację, nie zwrócił uwagi na takie "drobiazgi" jest naprawdę zdumiewające. I trudne do pojęcia. O ile oczywiście założy się dobrą wolę, a nie przymykanie oczu na to co robią zarówno "nasi" jak i "nie nasi".

Mam poczucie, że jest tylko jeden sposób, by ukrócić, a przynajmniej maksymalnie ograniczyć ten ponury proceder. Maksymalna jawność. Jawność w czasie bliskim rzeczywistego. Poseł dostaje zgodę na wyjazd zagraniczny - kancelaria sejmu natychmiast publikuje informacje o tym w internecie. Chce jechać samochodem  - proszę bardzo, ale miejmy okazję sprawdzić czy rzeczywiście nie ma go w tym czasie w kraju. Przedstawia rozliczenie wydatków na telefon, benzynę, biuro - dowiadujemy się ile i na co dokładnie wydał. Wiem, że rodziłoby to często nadmierną podejrzliwość i konieczność tłumaczenia się z każdej - nawet sensownie wydanej - złotówki, ale bardzo mi przykro - politycy sami sobie zgotowali ten los, a ja nie mam ochoty być dalej traktowany jak frajer, który płacąc podatki jest ordynarnie naciągany i oszukiwany.