Spór o debatę kandydatów czy liderów to „jazda obowiązkowa” każdej z kampanii wyborczych. Jakoś rzadko kiedy jest tak, że wszyscy mają na nią ochotę i z lubością stają w szranki ze swymi rywalami. Zawsze ktoś kluczy, ktoś unika, ktoś stawia warunki, ktoś mówi, że jeszcze za wcześnie i że „przyjdzie pora”. Tym razem mistrzem okołodebatowych uników jest urzędujący prezydent, ale mam poczucie, że ta taktyka, może być dlań bardziej kosztowna niż przystąpienie do starcia przed I turą.

Debatowanie o debatach, uniki, namowy, wyzwania i nazywanie tych, którzy od debaty stronią tchórzami, ma w polskiej demokracji długą tradycję. Przed piętnastu laty debaty unikał Aleksander Kwaśniewski, przed pięciu (do czasu) i trzema (konsekwentnie) - Jarosław Kaczyński, teraz przyszedł czas na uniki Bronisława Komorowskiego. Tego samego Komorowskiego, który wołał "odwagi, panie prezesie, odwagi!". I którego sztab groził, że postawi przed Teatrem, w którym odbywać się miała debata z liderem PiS, puste krzesło, i że będzie czekał, czy Kaczyński przyjdzie i na nim zasiądzie.

To, że urzędujący prezydent patrzy na debatowanie z dziesiątką różnobarwnych i niekoniecznie liczących się kontrkandydatów z obawą i brakiem entuzjazmu - można nawet zrozumieć. Na takiej debacie można więcej stracić niż zyskać. Groźba tego, że ktoś, kto wywodzi się z rządzącego od lat ugrupowania, stanie się "chłopcem do bicia" dla wszystkich pozostałych rywali, że będzie musiał znosić ciosy powyżej i poniżej pasa, i że wymknie mu się coś, co wyrwie go z ram statecznego i stabilnego prezydenta jest na tyle poważna, że niechęć do takiej próby jest oczywistą oczywistością. Co wcale nie znaczy, że uciekanie przed debatą nie okaże się bardziej kosztowne. Prowokowanie szefa PiS w kolejnych kampaniach wezwaniami do debaty, nazywanie go tchórzem, ośmieszanie jego lęków przed spotkaniem twarzą w twarz z rywalami było - moim zdaniem - jednym z czynników osłabiających szanse Prawa i Sprawiedliwości na zwycięstwo. Trzymiesięczne "szarpanie" Bronisława Komorowskiego i zmuszanie go do wiecznego tłumaczenia się z tego, dlaczego nie chce stanąć do debaty, może być znacznie bardziej bolesne niż sama debata. Na miejscu sztabowców prezydenta raczej myślałbym nad stworzeniem takich jej ram, takich warunków i ograniczeń, które pozwoliłyby na w miarę bezpieczne jej przetrwanie, a nie na kolejnych unikach i sposobach ich uzasadniania.

Tak. Znam argument, że w Polsce "nie ma tradycji" debat prezydenta urzędującego z aspirantami do tej funkcji. Wydaje mi się jednak, że słowo "tradycja", jest tu używane jednak bardzo na wyrost. Jakaż to, pożal się Boże, "tradycja", która ma raptem 25 lat? I zbudowała ją - de facto - jedna kampania wyborcza i starcie Aleksandra Kwaśniewskiego z resztą konkurentów. A od tego czasu minęło już i 15 lat. I sporo przez te lata się wydarzyło - w sferze polityki, mediów, rozwoju demokracji. Mam poczucie, że obywatelom obejrzenie i porównanie kandydatów na najważniejszy urząd w państwie po prostu się należy. I jeśli nie mamy tradycji ich porównywania przed pierwszą turą - to może zacznijmy ją sobie tworzyć?