Prowokacyjnym i oburzającym nazwał Barack Obama atak Korei Północnej na południowokoreańską wyspę na Morzu Żółtym. Korea Południowa jest naszym sojusznikiem i tak było od czasów wojny koreańskiej. Z całą mocą potwierdzamy nasze zaangażowanie w obronę Korei Południowej, stanowiące część tego sojuszu - powiedział amerykański prezydent w pierwszym oświadczeniu po północnokoreańskim ostrzale Południa.

W wywiadzie dla stacji telewizyjnej ABC Obama nie chciał dyskutować na temat możliwych militarnych działań. Minionej nocy miał jednak dzwonić w tej sprawie do prezydenta Korei Południowej Li Miung Baka. Wcześniej spotkał się z najważniejszymi doradcami ds. bezpieczeństwa narodowego.

Obama ostro potępił atak Korei Północnej i zaapelował do społeczności międzynarodowej, by wywarła presję na ten kraj. Szczególnie podkreślił wagę wsparcia Chin, które są głównym sojusznikiem Phenianu. Jak poinformowało natomiast anonimowe źródło z administracji USA, amerykańscy urzędnicy w Waszyngtonie i Pekinie zwrócili się do Chin w tej sprawie, argumentując, że atak zagraża stabilności nie tylko Półwyspu Koreańskiego, ale całego regionu.

Jak dotąd Państwo Środka wyraziło jedynie "zaniepokojenie sytuacją" i "nadzieję, że strony będą bardziej działać na rzecz pokoju i stabilizacji na Półwyspie Koreańskim". W takim tonie wypowiedział się rzecznik chińskiego MSZ Hong Lei.

Według anonimowego przedstawiciela amerykańskiej administracji, USA interpretują agresję ze strony Korei Północnej jako kolejną próbę wymuszenia ustępstw od społeczności międzynarodowej, nie zaś jako dążenie do otwartego konfliktu.

W wyniku wczorajszego ostrzału wyspy Yeonpyeong zginęło co najmniej dwóch południowokoreańskich żołnierzy, a 18 osób, w tym 15 żołnierzy, zostało rannych. W płomieniach stanęło kilkadziesiąt budynków. Korea Południowa odpowiedziała na północnokoreański atak ogniem i wysłała w okolice wyspy swoje myśliwce. Był to najpoważniejszy atak Północy od zakończenia wojny koreańskiej w 1953 roku.