Usłyszałem kiedyś od jednego z ekonomistów, że gdy gospodarka się kurczy, to tak naprawdę nie ma kryzysu. To "tylko" spowolnienie gospodarcze. Kryzys zaczyna się, gdy ktoś z nas albo naszych znajomych traci pracę. To tak naprawdę jedyny ważny dla nas wyznacznik kryzysu. Warto o tym pamiętać, gdy oceniamy działania ministra finansów Jacka Rostowskiego, prezesa Narodowego Banku Polskiego Sławomira Skrzypka, Rady Polityki Pieniężnej czy kogokolwiek, podejmującego decyzje ważne dla naszych portfeli.

Z gospodarką jest jak z giełdą. Liczą się nie fakty, analizy i wyliczenia, tylko emocje i samopoczucie. Celem walki z kryzysem nie powinno być poprawianie kolejnych wskaźników, tylko właśnie naszego dobrego samopoczucia. Dlatego naprawdę doceniam działania naszych luminarzy.

Bo co z tego, że usłyszymy w radiu, albo przeczytamy w gazecie, że produkcja przemysłowa wzrosła, albo poprawiła się koniunktura w budownictwie. Dla naszego codziennego życia, znaczenie ma tylko to, czy mamy pracę, ile zarabiamy i jak wysokie płacimy podatki. Dlatego chociaż martwi nas gigantyczny, ponad 52-miliardowy, zaplanowany na przyszły rok deficyt, to tak naprawdę mało kogo on obchodzi. Ważne, by rządzący nie podnosili podatków, a firmy nie zwalniały.

Cieszę się więc, że panowie zdecydowali się właśnie na taki model walki z kryzysem, czyli niepodnoszenie podatków, tworzenie pakietów antykryzysowych dla przedsiębiorców (nie najlepiej działających, trzeba przyznać), czy choćby pomoc bezrobotnym w spłacie kredytów. Bo to właśnie to przekłada się na nasze codzienne życie.

Choć zabrzmi to niewesoło, bardzo dobrze, że politycy zdecydowali się na propagandowe głoszenie, że kryzysu nie ma. Dlaczego? Zobaczmy, co by było, gdyby od razu ogłosili, że jest źle. Ciągłe powtarzanie, że jest strasznie i że firmy zwalniają, powoduje jeszcze większy wzrost bezrobocia. To psychologia. Gdy szef słyszy, że wszyscy dookoła zwalniają, sam nie będzie miał oporów, żeby pozbyć się kilku pracowników. Nawet jeśli nie musi. W końcu wszyscy inni to robią. Taka wymówka jest dobra do upuszczenia złej krwi w firmie. W efekcie czego cierpią pracownicy.

Oczywiście wszystko ma swoje dobre i złe strony. Także ta propaganda dobrobytu. Z jednej strony oczywiście ogranicza "ludzkie" skutki kryzysu, ale z drugiej utrudnia życie rządowi. Gdy sytuacja państwowej kasy naprawdę będzie zła, deficyt wzrośnie i nie będzie pieniędzy na szpitale, kto zgodzi się zacisnąć pasa? Przecież politycy mówili, że jest dobrze! Stąd co jakiś czas pojawiają się kolejne dowody kreatywnej księgowości ministerstwa finansów i przelewania pieniędzy z jednego dzbanka do drugiego. Tylko tyle rząd może zrobić, jeśli nie chce podnosić podatków. Przecież wkrótce wybory.

Nie zazdroszczę ministrowi Rostowskiemu pracy i jak wielu ekonomistów mam do niego pretensję o brak reform i brak wizji. Ale cieszę się, że to właśnie on wraz z Michałem Bonim jest kapitanem walki z kryzysem. Właśnie dlatego, że nie boli. Łyżką dziegciu jest rachunek, który prędzej czy później zostanie nam wystawiony. I jeżeli panowie nie wezmą się za reformy, to za rok, dwa albo dziesięć naprawdę będzie bolało.

Krzysztof Berenda