Magiczna wiara w to, że zamiana pani minister na ministrę będzie kluczem do poprawienia sytuacji polskich kobiet pachnie mi lekkim obłędem. Sprowadzanie dyskusji o dyskryminacji kobiet do nazewnictwa i rodzajnika raczej ją ośmiesza niż uprzytamnia komukolwiek realne problemy.

Odsądzony przez niektórych od czci i wiary za pytanie o III ligę hokeja może nie powinienem wsadzać znów kija w mrowisko, ale, trudno, wystawię się na strzał i zarzuty o seksizm, szowinizm i chęć utrzymania męskiej dominacji. Otóż, nie pieję z zachwytu, widząc panie uczestniczące w życiu publicznym, które za główny problem polskich kobiet uznają to, że zamiast ministrą (cóż to - swoją drogą - za językowy potworek) nazywa się je panią minister. Mam zresztą wrażenie, że akurat ministra Mucha robi to w ramach dość czytelnego zabiegu walki o rolę ikony - kobiety z trudem rozpychającej się łokciami w samczym - sportowym świecie. To skądinąd wygodne móc zawsze powiedzieć, albo przynajmniej zasugerować "Atakują mnie? Zarzucają niekompetencję? Cóż - kobiecie zawsze jest trudniej..."

Polityczki, profesorki, pisarki, ministry i prezydentki (chcecie drogie panie być "feminizowane" - proszę bardzo) dyskutujące w mediach, o tym jak ważny jest język, jak istotny wkład w społeczną świadomość ma to czy będą nazywane "po męsku" czy "po kobiecemu" bawią mnie niezmiernie. Wszystkie one osiągnęły sukces, zdobyły tytuły, stanowiska i pozycję w świecie, któremu nawet przez myśl nie przeszło, że to, czy kogoś nazywa się politykiem czy polityczką ma jakiekolwiek znaczenie. A dziś twierdzą, że to sprawa fundamentalna i zasadnicza.

Daleki jestem od twierdzenia, że kobieta - a polska kobieta szczególnie - ma życie łatwe i usłane płatkami róż sypanymi im przez mężczyzn pod stopy. Żywot rodzinny, domowy i polska norma często rzucają na jej barki większą liczbę obowiązków, to ona często boryka się z trudami życia codziennego bardziej niż mężczyzna, to ona bywa częściej ofiarą przemocy domowej. Biologiczna rola matki - również przyszłej - determinuje niestety także często sposób ich traktowania przez pracodawców. Urlopy macierzyńskie i wychowawcze, zwolnienia lekarskie sprawiają, że na rynku pracy są one traktowane i opłacane nieco gorzej niż mężczyźni. I o tym należy mówić, a nawet trąbić, zamiast dyskutować o rodzajniku słowa minister czy upajać się parytetami sejmowymi, które - nota bene - wcale nie zwiększyły liczby pań zasiadających przy Wiejskiej.

Intrygujące jest jeszcze jedno. Im więcej kobiety dostają przywilejów w sferze publicznej, im bardziej mówią o równouprawnieniu, parytetach, zrównaniu szans i możliwości, tym bardziej chcą też świętować Dzień Kobiet. A to wydaje się nielogiczne. Skoro równość - to równość. Żadnych dni kobiet ani dni mężczyzn, żadnych kwiatków i żadnego świętowania... No chyba, że panie przyznają, że chcą zarówno władzy nad światem jak i hołdów. A wtedy... Oficjalnie rozpoczniemy wojnę płci?!