Mówią, że Tatry były, są i będą. Mówią, że potężne i wyniosłe. Mówią, że my zbyt mali jesteśmy, by je poruszyć. Mówią, że nie było nas - był las, nie będzie nas - będzie las. Mylą się! Może kłamią...? Bo Tatry są tylko tak wielkie, jak wielkie jest uwielbienie do nich w oczach tych, którzy je kochają. Dlatego zapłaczcie Tatry nad swoją małością! Bo nie ma już trzech par oczu, w których miłość do was była bezgraniczna. Pozostali na zawsze w górach: Maciek, Włodek i Peter.

Maciek był najtwardszym chyba z "lodowych wojowników", jak nazywano polskich himalaistów, którzy zimą zdobywali ośmiotysięczniki.  Dziesięć z dwunastu zdobytych zimą ośmiotysięczników to zasługa Polaków. Na trzech z nich pierwszy raz zimą stawał Maciek. Manaslu, Czo Oju i wreszcie Broad Peak. Broad Peak, który musiał zdobywać zimą aż dwa razy. Pierwszy raz w 1988 roku wspiął się na szczyt samotnie, kiedy Alek Lwow wycofał się przed przełęczą. Myślał, że jest na szczycie, a był na przedwierzchołku, niższym zaledwie o kilkanaście metrów Rocky Summit. Koledzy, z którymi połączył się przez radiotelefon nie powiedzieli mu o tym. Pogoda się załamała. Podczas zejścia przeżył prawdziwą gehennę.  Nie lubię o tym opowiadać, bo nikt nie lubi opowiadać o tym, jak powoli umiera się w górach - powiedział mi podczas jednego z wywiadów. Udało mu się przeżyć. Mimo że nie wszedł na szczyt, przez ponad 20 lat był jedynym człowiekiem na świecie, który pokonał zimą granicę 8000 metrów w Karakorum. Wrócił na Broad Peak po 25 latach i zdobył szczyt. Zapłacił za to najwyższą cenę.  Zginął dokładnie w 25 lat po pierwszym wejściu na Broad Peak.

To jedna twarz Maćka. Druga, to ujmująca twarz niezwykle serdecznego człowieka, ciepłego, przyjacielskiego, fantastycznego gawędziarza. Jego opowieści z Himalajów czy Karakorum słuchało się z zapartym tchem. Był też fantastycznym przewodnikiem, który prowadził w góry na wszystkich niemal kontynentach. Miał dar, dzięki któremu klienci stawali się niemal natychmiast Jego przyjaciółmi. Patrząc w spokojne oczy Maćka, jego zawsze pogodną twarz, można było dostrzec  w nich odbicie tych wszystkich górskich krajobrazów, przełęczy i szczytów, strumieni i stawów, które on  widział. Odbicie Tatr, Alp, Himalajów czy Andów.

Nie mogę uwierzyć, że już nigdy nie będę mógł porozmawiać z Maćkiem, wysłuchać z zapartym tchem jego opowieści. I już nigdy nie będzie mógł dokończyć opowieści o tym, co wydarzyło się  tam, pod Broad Peak, górą z którą w przedziwny sposób połączył go los. 

Maciej Berbeka zginął 6 marca schodząc ze szczytu Broad Peak w Karakorum. Jego ciała dotąd nie odnaleziono.

Największy znawca Tatr

Włodek Cywiński to największy znawca Tatr. Nikt przed nim nie znał i jestem przekonany, że nikt po nim nie będzie ich znał tak dobrze, jak on. Jako jedyny postawił swoją stopę na każdym tatrzańskim wzniesieniu, każdej przełęczy, którym ktoś kiedyś nadał nazwę i przypisał wysokość. A na wielu był wielokrotnie. Opisywał te miejsca w swoim szczegółowym przewodniku po Tatrach. Każde z nich musiał dotknąć własną stopą, ręką. Dlatego większość dni w roku spędzał w górach. Najczęściej wędrował po nich sam, sam się też wspinał. Napisał 19 tomów. Ostatni oddał do druku na kilka dni przed śmiercią. Oceniał, że tych tomów powinno być w sumie 60... Zawsze młody, zawsze gdzieś pędzący, znacznie młodsi od niego nie mogli dotrzymać mu kroku. Mój kolega żartował, że kiedyś wyszedł na ganek schroniska na Hali Kondratowej, a tam świerki gną się niemal do ziemi. Patrzy, a to nie halny, tylko Włodek idzie...

Przywitał się, jak zwykle serdecznie i popędził dalej. Bo Włodek był trochę, jak halny. Silny, zdecydowany, a jednocześnie ciepły. I jak halny znał w Tatrach każdy kamień, każdy strumień i każdy skalny załom.  Jako ratownik tatrzański lubił dyżurować nad Morskim Okiem. Kiedy wracał z porannej przebieżki po górach, inni dopiero wychodzili ze schroniska. Kiedy nie pędził po Tatrach, by sprawdzić coś do kolejnego tomu przewodnika, to wybiegał na Halę Gąsienicową. Coś tam przekąsił i zbiegał do Zakopanego, by zdążyć akurat na otwarcie swego ulubionego sklepu.  Wychował całe pokolenia tatrzańskich przewodników. Zawsze serdeczny i wręcz entuzjastycznie nastawiony do słuchacza, nie dawał poznać, że oto stanęliśmy oko w oko z największą skarbnicą wiedzy tatrzańskiej.  Uwielbiał najbardziej dzikie rejony Tatr, jak choćby Młynarza, których człowiek nie zdołał sprofanować. Nie znosił bezmyślnego niszczenia tej świątyni, jaką były dla niego Tatry przez stawianie wyciągów i kolejek. Bezmyślnego zadeptywania ich przez nieprzygotowanych do pojmowania piękna, ale i grozy gór.

Włodek to jeden z tych nielicznych ludzi, o których mogę powiedzieć, że cieszę się, iż żyłem w tym samym czasie co on. Że miałem przywilej spotykania go i porozmawiania, choćby wymiany kilku zdań. Samo to, że był dawało poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, bo przecież jest. Bo kiedy trzeba rozstrzygnąć  jakieś tatrzańskie kwestie, wystarczy go zapytać. Włodek będzie to wiedział. Już nie zapytam, nie podyskutuję o polityce, pogodzie czy bezsensowi wybudowania kolejki na Kasprowy Wierch lub zamykania na zimę szlaków w słowackich Tatrach. Nie zobaczę, jak z plecakiem tym swoim energicznym krokiem, z półuśmieszkiem na twarzy wraca z porannego spaceru po Tatrach.

Włodek (Władysław) Cywiński zginął w 12 października w Dolinie Złomisk w słowackich Tatrach. Wspinał się samotnie na grzędzie Tępej. Miejsce to doskonale widoczne jest z symbolicznego cmentarza nad Popradzkim Stawem, gdzie swe tablice mają ludzie gór. Jego prochy rozsypane zostały w Tatrach.

Peter lubił dawać. Dawać siebie

Peter był jednym z najlepszych ludzi, jakich znam. Po prostu dobry człowiek. Dla Słowaków był trochę tym, kim dla nas był Włodek - chodząca encyklopedią Tatr. Na Gerlach najwyższy ich szczyt wszedł blisko 700 razy. Kiedy wchodził po raz pięćsetny, ubrał się w góralskie portki, serdak, kapelusz i zabrał ze sobą muzykę. Z fasonem. Był jednym z najlepszych słowackich himalaistów i ratowników górskich.  Wielkim przyjacielem nas - Polaków, choć może lepiej byłoby powiedzieć nas - ludzi. Zawsze uśmiechnięty, z pogodna twarzą. Często, kiedy spotykałem go gdzieś w górach wydawał się zamyślony, jakby nieobecny. Miałem wrażenie, że ciałem jest tu, ale dusza jego unosi się gdzieś nad bezkresnymi, ośnieżonymi szczytami Himalajów, nad cudownymi przełęczami i zapierającymi dech w piersiach szczytami. I te widoki, te krajobrazy odbijały się na Jego twarzy. Rysy się wygładzały i pojawiał się spokojny uśmiech. Jak mówiła mi osoba, która znała Go chyba najlepiej - wszystko co robił, robił po to, by ludziom było lepiej. Organizował zawody, akcje, żeby spotykać się w górach i żeby wszyscy się cieszyli. Nawet, kiedy jako przewodnik chodził z klientami, to zależało mu na tym, by im się to podobało, by byli szczęśliwi. Nie robił tego dla pieniędzy, tylko dla szczęścia innych ludzi. Pamiętam zrozpaczonych rodziców z Polski, którzy poszukiwali w słowackich górach swoich dzieci. Koczowali wręcz w siedzibie Horskiej Zachrannej Sluzby w Smokowcu, a przy nich był Peter. Otaczał szczególną opieką. Kiedy jeździł w Himalaje, może nawet bardziej od zdobywania szczytów interesowali Go ludzie, których tam spotykał. Wiedział, że miejscowym jest ciężko, więc zostawiał im swoje ubrania, dawał więcej, niż to wynikało z umowy. Bo mam wrażenie, że Peter lubił dawać. Dawać siebie.

Peter Šperka zginął zamordowany przez talibów w bazie pod Nanga Parbat w nocy z 22 na 23 czerwca. Jego ciało wróciło na Słowację, a prochy rozsypano nad Gerlachem.

Patrzę co rano przez okno na Tatry. Niby te same, niby nic się w nich nie zmieniło, ale jednak nie takie same. Jakby mniejsze, skromniejsze, nieco przykurczone. Ani tak wspaniałe, ani tak wyniosłe, jak dotąd się wydawały.  Część z nich odeszła razem z tymi, którzy tak je ukochali, że życie oddali w górach i... górom.