Dzisiaj święto ratowników i przewodników górskich. Dziwne to święto, bo na przykład ratownicy tatrzańscy nic o nim nie wiedzą. Nie wiedzą nawet kto, kiedy i dlaczego wpisał je do kalendarza. Oni swoje święto obchodzą w październiku, w rocznicę założenia TOPR. "Ale każdy powód do świętowania jest dobry" - śmieje się naczelnik TOPR Jan Krzysztof. Problem w tym, że nie ma kiedy świętować, bo sezon turystyczny jest w pełni i kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie trzeba spieszyć z pomocą w góry.

Najwięcej jest drobnych kontuzji - skręceń, stłuczeń, rozcięć, ale w ostatnich dniach coraz więcej jest także przypadków odwodnienia na szlaku. Turyści zapominają, że jak jest upał to trzeba pić. Albo piją, tylko że piwo lub wodę z górskich potoków i jeszcze bardziej się odwadniają. I choć "odwodnienie" nie brzmi groźnie, to może spowodować utratę przytomności, a nawet śmierć. Nie z powodu pragnienia, a z powodu utraty niezbędnych do życia elektrolitów.

Coraz więcej mają też ratownicy wezwań "na wszelki wypadek" albo "deszczowych". Dlaczego "deszczowych", bo pojawiają się wtedy, kiedy w górach zaczyna padać, albo grzmi. Wtedy telefony na centrali TOPR dosłownie się urywają, a turyści "żądają" zwiezienia ze szczytów czy grani, "bo jest ślisko" albo "bo jest burza". Na pytanie ratownika "co im się stało?" odpowiadają, że nic, ale boją się, że coś stać im się może. Ciekawe że kierowcom nie wpadnie do głowy dzwonić po pogotowie, kiedy na drodze jest ślisko lub zaczyna się burza. Za to dla turystów w górach jest to zupełnie normalne. Są nawet oburzeni, kiedy dowiadują się, że śmigłowiec ratowniczy to nie taksówka "to co ma mnie piorun trafić?!" - krzyczał do słuchawki wściekły pan, którego burza "zaskoczyła" na grani.

Czasami są to nawet konkretne wskazania miejsca, gdzie powinien śmigłowiec odwieźć turystów. Wczoraj zadzwoniły dwie mocno wystraszone panie, które utknęły w burzy na Granatach. Ponieważ twierdziły, że absolutnie nie dadzą rady same zejść, ratownicy postanowili polecieć po nie śmigłowcem. Do lotu jednak nie doszło. Kiedy panie dowiedziały się, że śmigłowiec odwiezie je pod zakopiański szpital, a nie do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, gdzie nocowały, okazało się, że same sobie jakoś poradzą...

Turyści mają coraz więcej możliwości wzywania pomocy, więc z nich korzystają. Ostatni ulubioną formą jest (świetna zresztą) aplikacja "na ratunek". Pozwala ona natychmiast zlokalizować potrzebującego pomocy. Dziennie udaje się zlokalizować nawet kilkunastu wzywających pomocy. Co ciekawe jednak nie są oni nawet na tatrzańskich szlakach. Wciskają przycisk w smartfonie "żeby sprawdzić czy działa". Do użycia aplikacji uzasadnia także "bo zmarzłem", "bo zmokłem", "bo się zmęczyłem", "bo jest mi ciężko", "bo nagle zrobiło się ciemno". Zmrok "zaskakuje" zresztą turystów niemal codziennie i niemal o tej samej porze...

Ale cóż turyści są, jacy są, a ratownicy są od tego, by ich ratować i robią to coraz lepiej, coraz skuteczniej i coraz szybciej. Także dzięki temu, że pojawia się coraz więcej nowego sprzętu ratowniczego. Naczelnik TOPR Jan Krzysztof mówi o kilku etapach rozwoju ratownictwa. Pierwszy to lata 50. ubiegłego wieku, kiedy pojawił się zestaw alpejski, który dzięki systemowi stalowych linek i uprzęży umożliwiał wyciągniecie poszkodowanego ze skalnej ściany. Używany był do początku XXI wieku. Kolejny etap to wprowadzenie łączności radiowej. Pamiętnie "klimki" i "wawy" skonstruowane przez inżyniera Nietykszę gwarantowały łączność na najwyższym światowym poziomie. Potem pojawił się śmigłowiec. Wcześniejsze śmigłowce nie pozwalały na loty na przykład przy wysokiej temperaturze, jaka teraz występuje w Tatrach. Na to pozwolił dopiero "sokół", który zaczął latać pod Tatrami, a właściwie nad Tatrami na początku lat 90. Kolejną rewolucją było rozpowszechnienie telefonii komórkowej i możliwość niemal natychmiastowego wezwania pomocy.

W ostatnich latach sprzęt ratunkowy jest coraz lżejszy, co pozwala na szybsze dotarcie i udzielenie pomocy poszkodowanym. Pojawiły się niezwykle wytrzymałe liny dyneema. Jeden bęben stumetrowy linki stalowej ważył 13 kilogramów, teraz tyle waży 400 metrów liny dyneema - mówi naczelnik TOPR. Ten sprzęt jest coraz nowocześniejszy. Lepiej skonstruowany, lżejszy i bardziej wytrzymały, co zwiększa bezpieczeństwo ratowanych i ratowników. Na pokładzie śmigłowca pojawił się niemal taki sam sprzęt, w jaki wyposażone są karetki specjalistyczne. Ratownicy mają specjalne deski do automatycznego masażu serca, które pozwalają na prowadzenia akcji resuscytacyjnej nawet podczas wciągania poszkodowanego do śmigłowca czy podczas transportu w trudnym terenie. Akcje ratunkowe z udziałem śmigłowca są oczywiście najbardziej widoczne, bo odbywają się przy pięknej pogodzie, kiedy w górach jest najwięcej osób. Ale one stanowią jedynie 25 do 30 procent wszystkich działań ratowniczych w Tatrach.

Największym wyzwaniem dla nas są akcje, kiedy jest bardzo zła pogoda, kiedy nie da się użyć śmigłowca, kiedy decyduje sprawność ratowników, ich wyszkolenie, wyposażenie i kiedy potrafią w tych najtrudniejszych warunkach, nocą, przy załamaniu pogody dotrzeć też w krótkim czasie, odpowiednio analizując to ryzyko, które jest podejmowane, żeby w możliwie najkrótszy sposób, najbardziej bezpieczny wydobyć tego poszkodowanego z trudnych miejsc i dostarczyć go do szpitala. Zawsze najistotniejszy jest człowiek. Jego podejście do tych działań, jego wyszkolenie, wyposażenie. Tutaj z duma mogę powiedzieć, że motywacja do tych działań bezpośrednio ratowniczych jest niezwykle wysoka i na tym opiera się nasza organizacja. Cała reszta to są tylko pomocnicze rzeczy. Bez dobrze zmotywowanych wewnętrznie ratowników nic by się nie udało - mówi Jan Krzysztof.