"Gdyby Iran był w stanie się otworzyć, miałby wielkie szanse stać się nowym rajem turystycznym, bo wbrew pozorom jest bardzo mało odkryty. Ludzie podróżują tam od wieków, Polska od 500 lat ma z nim stosunki dyplomatyczne, a mimo to o tym kraju wiemy niewiele. Teraz głęboko w górach spotkałem tylko jednego turystę, który... okazał się Polakiem" - mówi podróżnik Łukasz Supergan, który jako pierwszy w historii przeszedł cały łańcuch irańskich gór Zagros. W 76 dni pokonał 2500 kilometrów - od północy graniczącej z Turcją aż do Oceanu Indyjskiego. Dlaczego nazywa Zagros "Górami Lodu i Ognia"? "Bo to takie połączenie - upałów podczas wędrówki przez pustynię, które towarzyszyły mi na początku i końcu wyprawy, z zimą, która zaatakowała mnie pośrodku w najwyższych partiach tych gór i którą z moim lekkim sprzętem pustynnym z trudem przetrwałem" - odpowiada w rozmowie z Michałem Rodakiem.

Michał Rodak: Rozmawialiśmy dokładnie rok temu, w kwietniu, gdy byłeś po trzech długich wędrówkach w ciągu 12 miesięcy i pokonaniu 7000 kilometrów. Pytałem cię o plany na najbliższe miesiące. Enigmatycznie odpowiedziałeś, że marzeniem jest powrót do Azji...

Łukasz Supergan: I to się spełniło. I to dużo szybciej, niż myślałem, że się spełni. Miałem takie plany, żeby wrócić kiedyś do Iranu i trochę lepiej poznać ten kraj, który oczarował mnie podczas pierwszego pobytu, natomiast odłożyłem to na taką mentalną półkę "na później". Zapisałem to sobie w planach i "może kiedyś się uda". Wiosną zeszłego roku tak trochę niespodziewanie wypłynęła na to szansa. Chciałem powtórzyć pobyt w tym kraju, tyle tylko, żeby poznać lepiej inne części. Poprzednio, będąc w Iranie, 5 tygodni podróżowałem głównie po dużych miastach i raczej utartym szlaku, komunikacją zbiorową, poznając bardziej ludzi, miasta, kulturę, stare ślady cywilizacji perskiej. Tym razem chciałem wrócić do zachodniego Iranu, który właściwie w całości pokrywają góry. To jest potężny łańcuch gór Zagros - w sumie 1600 kilometrów od północnego Iranu, prawie od granicy z Turcją, Armenią, Azerbejdżanem, więc już prawie przy górach Kaukazu, aż do Oceanu Indyjskiego i Zatoki Perskiej. Pomiędzy Europą a Pakistanem nie ma takiego drugiego obszaru górskiego, który by był tak wielki, więc było to też takie wyzwanie kondycyjne: "czy uda mi się to przejść? Czy uda się przejść w tych warunkach, które panują w Iranie?".

W czerwcu ubiegłego roku ujawniłeś ten plan, a już we wrześniu byłeś w drodze. Całą wizję przygotowałeś dużo wcześniej, czy zrealizowałeś spontanicznie?

Trochę spontanicznie. Dopiero rok temu przyszło mi do głowy, że naprawdę mogę to zrobić. Myślałem trochę o Iranie, patrzyłem na mapy. Patrzyłem, gdzie mógłbym wrócić, ale to wszystko było takie prowizoryczne, odkładane na później. Miałem natomiast szansę zrobić tę wyprawę dzięki pomocy wielu osób i firm. W marcu ubiegłego roku okazało się, że mogę dać radę - dać radę zebrać środki i dać radę, ponieważ będę miał czas latem lub jesienią tego roku. I to rzeczywiście się udało. To było trochę szybkie, ale ponieważ miałem już doświadczenie z poprzedniego wyjazdu do Iranu, znalezienie potrzebnych informacji, np. znalezienie map czy szczegółów dotyczących nawigacji, tego jakich ludzi będę spotykać, było dużo łatwiejsze. Już miałem pewne ścieżki przedeptane, miałem już pewne kontakty, które pomogły mi w przygotowaniu.

Zmroziły i dały popalić

Kiedy wracałeś, już po zakończeniu wędrówki, pierwsze wrażenia, które opisałeś świadczyły o tym, że efektem byłeś trochę zawiedziony. Rzeczywiście tak było? Ta ocena teraz, z perspektywy czasu, się zmieniła?

Nie, teraz nie jestem zawiedziony. Czuję się dobrze. Wyprawa się udała. To uczucie początkowe to może nie był zawód, ale takie zmęczenie połączone z wątpliwościami, dlatego że dostałem od tej wyprawy coś innego, niż chciałem i ona trochę pokazała mi, że z podróżowaniem jest tak, jak z życiem. W życiu nie zawsze dostajemy to, co chcemy, tylko czasem coś innego. A niekoniecznie powiedziałbym, teraz myśląc o przejściu Iranu, że było to gorsze.

Planowałem przejść przez góry, które kiedy pierwszy raz zobaczyłem na mapach, na zdjęciach satelitarnych, wyglądały po prostu jak wielka pustynia. Liczyłem na to, że będę bardzo rzadko spotykać ludzi. Jeżeli natomiast będę ich spotykać, to liczyłem, że będą to głównie irańscy koczownicy, którzy w górach Zagros mieszkają cały czas. To są ludzie, którzy nie mają stałego domu, ale mają domy okresowe, a większość roku spędzają po prostu w namiotach, mieszkając wysoko w dolinach górskich razem ze swoimi zwierzętami. Trochę tak, jak mieszkali kiedyś nasi górale w polskich Beskidach, którzy na zimę dopiero schodzili w doliny. Tak samo robią irańscy nomadzi. Natomiast ku mojemu zdziwieniu okazało się, że zachodni Iran - mimo że te góry są pustynne, jeśli chodzi o klimat, ukształtowanie terenu i takie trudności - to jest rzeczywiście pustynia albo półpustynia, ale stosunkowo gęsto zamieszkana. Praktycznie codziennie spotykałem ludzi.

Bardzo często schodziłem do jakichś osiedli. Co najmniej co drugi dzień schodziłem też do jakiejś wsi. Jadąc tam, spodziewałem się, że będę sam przez całą tę drogę, którą obliczałem na 3 miesiące. Okazało się, że ludzi spotykam dużo częściej, niż sądziłem i dodatkowo nie byli to koczownicy, których w Zagrosie już jest niewielu. Bardzo często ci, którzy 30 lat temu byli koczownikami, dziś są już ludźmi osiadłymi. Dużo częściej spotykałem ludzi osiadłych - właśnie w miastach, miasteczkach, wsiach... Czasami w takich malutkich, zagubionych, gdzieś daleko w dolinach górskich, wiele godzin od najbliższego asfaltu. Okazało się, że te góry wcale nie są tak pustynne, jak to wygląda na mapach czy na zdjęciach. I w pewien sposób było to fascynujące. Rozmowy z tymi ludźmi pokazały mi Iran trochę inny, niż znałem wcześniej, a w ogóle inny niż ten, który znamy z takich codziennych przekazów, które do nas docierają do Europy.

W swojej relacji z tej wyprawy nazywasz Zagros "Górami Lodu i Ognia". Rzeczywiście z jednej strony mrożą, a z drugiej dają popalić?

Tak, w ogóle nazwa tej wyprawy pierwotnie miała brzmieć "Góry Ognia" i tak ją nazwałem. Trochę dla żartu, ale trochę na serio, dlatego że Zagros jest cały czas strefą tektoniczną. To jest takie miejsce, gdzie płyta kontynentalna arabska wciska się w kontynent indyjski i góry Zagros cały czas się wypiętrzają. Zatoka Perska jest coraz bardziej zgniatana przez Półwysep Arabski, który przesuwa się ku północy, a Zagros się wypiętrza. Normą są tam trzęsienia ziemi, chociaż ja żadnego nie przeżyłem, a przynajmniej nie takie, które byłoby wyczuwalne. Ale stwierdziłem, że jeśli te góry podarują mi chociaż jedno małe trzęsienie ziemi, to rzeczywiście mogą być takimi Górami Ognia. Kiedy tam dotarłem, a przyjechałem tam już jesienią, okazało się, że choć pogoda w moich wyobrażeniach miała być pustynna, w najwyższych partiach Zagrosu przywitała mnie już zima i to taka dosyć solidna, którą z moim lekkim sprzętem pustynnym z trudem przetrwałem. To więc takie połączenie - z jednej strony upałów, które towarzyszyły mi na początku i na końcu tej wędrówki, z tą zimą, która zaatakowała mnie po środku, w tych najwyższych partiach gór Iranu. To były właśnie takie Góry Lodu i Ognia jednocześnie.

"Trafiłem na jednego turystę, który... okazał się Polakiem"

76 dni, około 2500 kilometrów. Rzeczywiście pokonałeś cały Zagros jako pierwszy?

Tak mi się wydaje. W sieci czy w żadnej literaturze nie ma informacji, aby ktokolwiek to wcześniej zrobił. Nie sądzę, żeby jakikolwiek Irańczyk był tak szalony, żeby tego próbować. Oni są jednak trochę bardziej praktycznymi ludźmi. Nie robią takich rzeczy. Chociaż Irańczycy akurat w tym są do nas podobni, że cenią turystykę. Lubią ją i sami dużo wędrują po górach. Aczkolwiek w Zagrosie turystów nie spotykałem prawie w ogóle. Mimo że spotykałem ludzi, np. mieszkańców wsi, turystów spotkałem dosłownie kilku i to w okolicach miast. Głęboko w górach trafiłem na jednego turystę, który... okazał się Polakiem.

Spotykałeś niewielu turystów, ale za to kilka irańskich psów, które nieszczególnie cię polubiły. I z wzajemnością...

Tak i to też było dla mnie zaskoczenie. Pies w kulturze islamu jest zwierzęciem raczej niechętnie traktowanym i spodziewałem się, że psów w Iranie po prostu nie będzie, ale pasterstwo to pasterstwo. Wszędzie tam, gdzie pasterze, będą też i psy. Takie psy pamiętam np. z wypraw w rumuńskie Karpaty. Potężne bydlęta, które przypominają takie małe niedźwiadki, ale poruszają się trochę bardziej żwawo. Kiedy wataha takich dziesięciu obskakuje turystę, zaczyna być bardzo nieprzyjemnie. Zazwyczaj udawało mi się przed nimi bronić krzykiem czy machaniem kijkami trekkingowymi, które niosłem, ale raz zdarzyła się nieprzyjemna sytuacja. Po wyjściu z jednego z domów, w którym spędziłem noc, zostałem zaatakowany przez trzy z nich i tylko refleks i mocny materiał spodni uratowały mnie przed być może kiepskimi konsekwencjami. Zostałem ugryziony, ale na szczęście nie na tyle mocno, żeby bać się np. wścieklizny czy innego zakażenia. Była oczywiście chwila strachu. Od tamtej pory bardzo uważałem przechodząc przez wsie, w pobliżu namiotowych osiedli pasterzy.

"Irański pies bardziej niebezpieczny od bomby atomowej"

A jeśli chodzi o ludzi, których spotykałeś? Powszechnie Iran kojarzy się z tamtejszą władzą, reżimem, planami nuklearnymi. Domyślam się, że zwykli ludzie mieszkający daleko w górach z tą wizją kraju niezbyt się zgadzają i nie chcą z nią się identyfikować.

Tak i to było dla mnie zdziwienie. Podczas pokazów zawsze opowiadam, że bardziej niebezpieczny od irańskiej bomby atomowej jest irański pies pasterski, dlatego że irańskiego psa pasterskiego doświadczyłem, natomiast irańskiej bomby atomowej nikt nigdy nie widział i być może jej nie zobaczy. Jest rzeczywiście tak, jak mówisz, że w kraju, który jest zamieszkiwany przez 80 milionów ludzi, zdecydowana większość z nich jest przeciwnikami tego systemu. Iran w tej chwili przypomina mi trochę Polskę, ja oczywiście tego nie pamiętam, ale Polskę w latach 70., gdzie system utrzymywany przez władzę doprowadzał kraj do kryzysu, gdzie ludzie byli przeciwni temu systemowi, ale tak naprawdę stłamszeni przez aparat bezpieczeństwa nie byli w stanie zrobić zbyt wiele. Kraj, który teoretycznie mógłby być tygrysem Azji ze względu na swoje zasoby ropy i gazu, pogrąża się powoli w takiej stagnacji gospodarczej. Odpowiedzialne są za to niestety także w dużej mierze sankcje Zachodu, ale gdyby władze Iranu wykazały więcej dobrej woli, ten kraj mógłby być w dużo lepszej sytuacji i ludzie o tym wiedzą. Narzekają na władzę, są jej przeciwni.

Co było dla mnie zaskoczeniem - od czasu do czasu spotykałem ludzi, którzy - mimo że islam jest tam religią dominującą - mówili mi, że oni już dawno nie wierzą w tę religię, ponieważ stała się ona narzędziem w rękach polityków. Rzeczywiście jest tak, że w każdym kraju ludzie są czymś zupełnie innym niż władza, która nimi steruje. Władza zawsze przyciąga ludzi o kiepskich skłonnościach i w Iranie to widać bardzo dobrze. To, co widzimy na ekranach telewizorów, ta dawna retoryka wojenna byłego prezydenta jest czymś absolutnie innym od tego, co spotkamy w Iranie. To jest kraj, gdzie kiedy ktoś przyjeżdża, natychmiast staje się gościem. Jest traktowany z ujmującą gościnnością. Jest bardzo często przyjmowany pod dach i to, czego doświadczyłem teraz idąc przez góry Zagros - wystarczyło, że zszedłem do jakiejś małej wsi, będąc tam być może w ogóle pierwszym Europejczykiem, który tam zawitał i ludzie w pierwszej chwili zaskoczeni pytali mnie skąd jestem. Ale kiedy udawało mi się to wyjaśnić w takich kilku prostych słowach, powiedzieć kim jestem, skąd i dokąd idę, bariery między nami pękały bardzo szybko. I to właśnie bardzo cenię w Iranie, że Irańczycy są ludźmi, którzy dużo szybciej niż my przełamują takie bariery "swój - obcy" i bardzo szybko potrafią nawiązać kontakt. Takie spotkanie mogło zakończyć się po prostu krótką rozmową, a mogło też zakończyć się zaproszeniem do czyjegoś domu, wizytą u kogoś, wspólnym posiłkiem, czy nawet spędzeniem tam nocy.

PRZECZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY O "GÓRACH LODU I OGNIA" Z ŁUKASZEM SUPERGANEM!