"How many times?!" - pytał sędzinę Jerzy Janowicz w pamiętnym meczu podczas Australian Open. To samo pytanie po piątkowym meczu z Ukrainą zadają sobie polscy fani futbolu. Nie czas jednak na rozdrapywanie ran. Przed naszymi Orłami wymagający mecz z San Marino. Dlatego, choć to prawie tak trudne jak wtorkowe spotkanie, spróbujmy - wbrew wynikowi i ponurym nastrojom - znaleźć jakieś maleńkie światełka w stadionowym tunelu...

Nie tylko Polacy mieli smętne miny po meczu eliminacyjnym. Mniej więcej w tym samym czasie Hiszpanie, mistrzowie Europy, ledwo zremisowali z Finlandią 1:1, Czesi zostali rozniesieni przez Duńczyków (0:3), a Anglia znokautowała naszych wtorkowych rywali (8:0). A zatem..

Inni mieli jeszcze gorzej!

I nie chodzi tylko o wynik, ale także o warunki gry. Podczas gdy nasi spokojnie (nooo, może nawet trochę za spokojnie) biegali pod przezorne zamkniętym dachem, reprezentacje Rosji i Irlandii Pn. po raz drugi musiały przełożyć mecz z powodu oblodzonej murawy. Za to na boisko (a w zasadzie lodowisko) dzielnie wyszli Amerykanie i Kostarykanie. Ci drudzy jednak uznali po meczu, że wychodząc wyszli... na bałwanów - przegrali 0:1 w aurze, przypominającej scenerię "Przystanku Alaska".

Niefajnie mieli też Szkoci. Spotkało ich coś w rodzaju syndromu Edyty Górniak w Korei. Otóż ich rodaczka, piosenkarka Amy MacDonald, przed meczem z Walią zapomniała słów hymnu. Jak się można domyślać - Walia bezwzględnie wykorzystała tę słabość i wygrała 2:1.

Do drugiej minuty graliśmy naprawdę nieźle.

Przez pierwsze półtorej minuty z całych sił staraliśmy się utrzymać wynik. 0:0 nie było dla nas satysfakcjonującym rezultatem, ale zawsze dawało jakieś nadzieje na wycieczkę do Rio. Kibice już nawet zaczęli się obawiać, że gramy na czas, co mogło się zemścić. No i się zemściło: golem Jarmolenki. Pięć minut później Artur Boruc drugi raz wyciągał piłkę z siatki.

I wtedy się zaczęło nasze słynne 20 minut!

Niektórzy mają swoje pięć minut sławy, polska reprezentacja ma jej zwykle około dwudziestu. W niemal każdym spotkaniu nasze Orły mają taki moment, kiedy atakują, szarpią, popisują się stałymi fragmentami, konstruują akcje, a czasem nawet zdobywają gola (Piszczek). Czasem to 20 min. starcza do przerwy. Tym razem było jednak nieco krótsze: gola do szatni wbił nam Zozulia.

Daliśmy z siebie wszystko, zważywszy na nierówne siły.

Dobra, nikt nam nie wmówi, że Ukraińców nie było więcej niż Polaków - zwłaszcza w naszym polu karnym! W czterech - pięciu zgrabnie omijali "góry, lasy, pola, doły" oraz Boenischa, stawiając nas w sytuacji podbramkowej. Dodajmy - niejednej.

Zademonstrowaliśmy kilka naprawdę ciekawych tricków.

Do klasyki futbolu powinna wejść zwłaszcza kozacka kiwka Kamila Glika, która wzbudziła szczery podziw i zdumienie:

Udało nam się uśpić czujność sztabu szkoleniowego San Marino.

Zrobiliśmy naprawdę wszystko, by nie ujawnić naszej taktyki przed wtorkowym meczem. Teraz trzeba się zmobilizować. Przed nami arcytrudne zadanie, które w zaszyfrowanym komunikacie podał Dariusz Szpakowski: "musimy wygrać z San Marino". No... niestety.

Podsumowując: nie można powiedzieć, że w meczu z Ukrainą nic nie pokazaliśmy.

Jednak zdecydowanie najwięcej pokazał Jakub Kosecki.

(Uwaga, dziewczyny! Wieść niesie, że w meczu z San Marino ma pokazać jeszcze więcej!)

Tuż po meczu Radosław Majewski powiedział: "myślę, że Polakom nie udało się zrealizować przedmeczowych założeń". Skąd ten pesymizm?! Przecież  nasi wykonali swoją robotę, (nie) przykładając się do niej tak samo, jak zwykle. A nawet ponadstandardowo: wystawiliśmy się rywalom jeszcze bardziej niż zazwyczaj, biorąc pod uwagę wystawione przez Koseckiego cztery litery.

Może więc nie wyszliśmy z tego meczu z twarzą. Ale na pewno z d..ą!