Twierdzenie, że zapowiedziane przez prezesa PiS referendum ws. relokacji uchodźców może wpłynąć na wynik wyborów jest tak banalne, że odstręcza od rozważania szczegółów. Może jednak warto chwilę im poświęcić.

Nie znamy żadnych szczegółów zapowiedzianego przez Jarosława Kaczyńskiego głosowania, trudno więc mówić o treści pytania/pytań, na które mielibyśmy odpowiadać, ani terminie, kiedy mielibyśmy to robić. Ponieważ jednak do wyborów zostały ledwo 4 miesiące, wczorajsza deklaracja automatycznie staje się elementem faktycznie trwającej kampanii wyborczej.

Propozycje składane w tym okresie automatycznie też wiążą się z korzyściami dla ich autorów. Jak może na tej skorzystać PiS?

Podgrzanie emocji

Rządzący kolejny raz odwołują się do sprawdzonego motywu niechęci i obaw przed imigrantami. Nieprzypadkowo sprawie relokacji ledwo 2 tysięcy szukających swojego miejsca na Ziemi nieszczęśników do kraju liczącego 38 milionów mieszkańców nadali rangę zamachu na polską suwerenność.

Obawy społeczne przed świadomie wyolbrzymianymi zagrożeniami (od terroryzmu i przestępczości przez epidemiczne po obyczajowe i religijne) rzeczywiście istnieją, jak bańka jednak pękają pod naciskiem rzeczywistości. Mamy przecież w kraju ponad 100 tysięcy imigrantów z krajów nawet bardzo odległych geograficznie i kulturowo. Mamy też ponad milion uchodźców z Ukrainy. Ich pobyt nie wiąże się jednak z żadnymi ponadprzeciętnymi zagrożeniami.

Niemal paniczne obawy wobec 2 tysięcy imigrantów, których nie znamy, wydają się w tym zestawieniu co najmniej przesadzone. Organizowanie referendum jest zresztą zbędne z innego oczywistego powodu - także bez niego znakomicie wiemy, że większość Polaków patrzy na imigrantów niechętnie lub się ich wręcz obawia. A że naturalną powinnością władz jest branie tego pod uwagę - nikogo wynikiem referendum nie zaskoczymy. Podgrzewanie nastrojów w tej sprawie zawsze jednak służyło politykom PiS. To, że wracają do tego i teraz, z pewnością więc ma do tego doprowadzić i tym razem.

Termin - znacznie ważniejszy

Tu można upatrywać znacznie praktyczniejszych korzyści. Sejm może zarządzić referendum bez podpisu prezydenta i potrzeby konsultowania z Senatem. Może także wybrać termin jego przeprowadzenia. Jeśli nałoży się on na wyznaczany przez prezydenta termin wyborów parlamentarnych - efektem będzie prawdopodobnie rekordowa frekwencja przy urnach. Pójdą do nich zarówno ci, którzy uznają samo referendum za stratę czasu i pieniędzy w urojonej sprawie, a chcą jedynie wybrać posłów i senatorów, jak ci, którzy w samych wyborach niekoniecznie mieli zamiar głosować, ale czują podsycane - zresztą umiejętnie - obawy przed imigrantami.

Nie sposób przewidzieć, ile wyniesie premia głosów, jakie zdobędą przy tej okazji rządzący. Nie ma jednak złudzeń, że to oni skorzystają na tym najbardziej.

To się opłaci

Niezależnie od korzyści politycznych, istnieją też bardzo praktyczne motywy, skłaniające do zorganizowania wyborów i referendum w tym samym czasie. Chodzi o rozliczenie kampanii - formalnie różnych i finansowanych przez komitety wyborcze powołane osobno w każdej z tych spraw, faktycznie jednak bardzo trudnych do rozdzielenia.

Prowadzenie równoległych kampanii w zasadzie uniemożliwiłoby sprawdzenie, którą z jakich pieniędzy finansowano. Jak rozliczyć działania prowadzone przez organizacje społeczne, agitujące ws. referendum z użyciem wizerunku kandydatów w wyborach? Czy uznać za kampanię wyborczą akcję informacyjną, prowadzoną przez urzędników, reprezentujących także jakieś ugrupowanie polityczne? Jak rozliczyć plakat kandydata do Sejmu wyrażającego niechęć do imigrantów? Można to zrobić w kampanii referendalnej, choć faktycznie dotyczyłby przecież wyborów. 

Kampania sejmowa dzięki referendum mogłaby więc być finansowana, jeśli chodzi o ilość zaangażowanych środków - podwójnie. A jeśli ws. referendum zarejestrują się komitety, powołane przez organizacje wspierane dotacjami i subwencjami przez rząd? Ten sam, którego trwanie zależy od wyniku wyborów?

Nie referendum i nie wybory, ale plebiscyt

Opisane powyżej możliwości wyraźnie stwarzają okazję do przeprowadzenia przez rządzących plebiscytu; generalnego wyboru drogi, którą miałaby pójść Polska, tyle tylko, że na skrzyżowaniu, które jedynie oni sami uznali za istotne.

Bez szczegółów pytań i terminu pomysł referendum na razie wygląda jedynie na balon próbny, którego potencjał będą teraz przez kilka dni sprawdzać. Niebawem zapewne poznamy efekt tych badań i wynikające z nich decyzje.

Jeśli pokryją się z powyższymi przewidywaniami - wybór będzie już niemal przesądzony.