Tajemnicza i do wczoraj mało komu znana wspólna dla kilku krajów struktura dowódcza stała się nagle osią polskiego bezpieczeństwa - tak można wnosić z tonu, w jakim omawiane jest nieoczekiwane wycofanie się Polski z udziału w rozwijaniu Eurokorpusu. Odłóżmy emocje i popatrzmy na bilans zysków i strat.

Polak nie obejmie za dwa lata rotacyjnego dowództwa nad Eurokorpusem, a udział polskich oficerów w jego strukturze z ponad stu zostanie ograniczony do zaledwie kilku - takie będą podstawowe i widoczne efekty tego, co MON nazywa "redukcją polskiego wkładu" w budowę Eurokorpusu. Podkreślam widoczność tych skutków, bo po pierwsze, czuli jesteśmy na polski udział w strukturach międzynarodowych wszelkiego typu, a po drugie - pozostałe efekty niespodziewanego odwrotu Polski od budowania Europejskiej Wspólnoty Obronnej będą dla nas bezpośrednio mało odczuwalne, co nie znaczy, że nie będą donioślejsze.

Na oko - nic takiego

Mówiąc otwarcie poza politycznym - skutki zrezygnowania z podnoszenia swojej rangi w europejskim wymiarze bezpieczeństwa dziś będą niewielkie: grillowanie pokrętnie się tłumaczącego MON (zupełnie jakby podjętej ponoć dawno decyzji nie można było równie dawno ogłosić i jasno wytłumaczyć), zwyczajowy lament nad podupadaniem pozycji Polski, kilka jadowitych komentarzy, ręce obolałe od bicia na alarm - standardowa procedura, towarzysząca niemal każdemu ostatnio wydarzeniu związanemu z obronnością.

A konkretnie?

Eurokorpus to mieszczące się w Strasburgu tysiącosobowe dowództwo sił, rozproszonych w kilku krajach. Dowództwo, któremu - z czego warto zdawać sobie sprawę - nie jest wprost podporządkowana żadna jednostka wojskowa. Trzy dywizje (francuska, niemiecka i hiszpańska) i trzy brygady narodowe (francuska, belgijska i niemiecka) tzw. państw ramowych, do których miała dołączyć ale nie dołączy Polska - to jednostki do Eurokorpusu tylko dedykowane, do użycia wg potrzeb. Praktycznie nie były jednak użyte nigdy, bo komplikuje to brak jasnych zasad finansowania i nie najszczęśliwszy pomysł na kierowanie siłami szybkiego reagowania - rotacyjnie zmieniające się dowództwo. 

Jeszcze nie trzon, ale już trzonek

W zamyśle jednostki wchodzące w skład Eurokorpusu miały uczestniczyć w operacjach ratunkowych, kryzysowych, humanitarnych, a także jeśli zachodziła potrzeba - wymuszać utrzymywanie pokoju. Eurokorpus brał dotąd udział np. w misji SFOR w Bośni i Hercegowinie, dowodził siłami KFOR w Kosowie i ISAF w Afganistanie. 

W przyszłości Eurokorpus miał być jednak podstawą unijnej Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Szanse na to, że z bytu wirtualnego stanie się ona rzeczywistością zaczęły rosnąć z chwilą, kiedy sprzeciwiająca się tworzeniu europejskiej armii Wielka Brytania zdecydowała się na wystąpienie z Unii. Z nieuzbrojonego trzonka Eurokorpus mógł się stać trzonem przyszłych sił zbrojnych UE. 

Krok w tył

Z taką nadzieją Polska ubiegała się o status tzw. państwa ramowego - pełnoprawnego członka Eurokorpusu, wpływającego na kształt i zasady jego użycia - temu podporządkowane były dotychczas nasze działania. Państwem ramowym Polska miała się stać z początkiem 2016, potem 2017 - i właśnie wszystkie te starania storpedowała, ograniczając swoje ambicje do delegowania kilku oficerów i statusu państwa stowarzyszonego. To de facto rola statysty, obserwatora - bez prawa weta, bez udziału w rotacyjnym dowództwie, bez wpływu na decyzje Eurokorpusu, zarówno dotyczące misji, jak dalszego rozwoju.

Bezpieczeństwo Polski

Najwyraźniej nasz kraj odstawia na bok europejską współpracę w dziedzinie obrony. Mimo członkostwa w UE i osiągnięcia już statusu, upoważniającego do wejścia do Eurokorpusu - zalążka przyszłej wspólnej armii Unii - stawia na zapewnienie sobie bezpieczeństwa wyłącznie siłami NATO. Te jednak w ogromnym stopniu oparte są na Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, krajach nie tylko odległych (co ma istotne znaczenie logistyczne), ale też z Unią Europejską niezwiązanych niczym poza konkurencją, jak gospodarki UE i USA i rozpoczynające się dziś negocjacje ws. wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii.

Jak rozsądne jest poszukiwanie sojuszników odległych, a wycofywanie się ze współpracy z krajami bliskimi Polska miała się już okazję przekonać. Mówiąc oględnie, nie okazało się to roztropne.

Tu i teraz, jutra nie ma

Według stanu na dziś wycofując swoich żołnierzy z Eurokorpusu i samoograniczając swój w nim udział Polska nie traci a zyskuje - setkę żołnierzy, głównie podoficerów, którzy wrócą ze zbiurokratyzowanego, gigantycznego sztabu odległych jednostek wojskowych w Strasburgu. Oficerów można będzie skierować do zadań, związanych ze wzmacnianiem wschodniej flanki NATO, zasilić nimi dowództwo wielonarodowej dywizji Północ-Wschód w Elblągu. 

Ograniczając jednak polski wkład w Eurokorpus pozbawiamy się także możliwości decydowania o kształcie i działaniu Europejskiej Wspólnoty Obronnej, której trzonem ma być właśnie rozwijający się zapewne w przyszłości Eurokorpus.

Powody?

W sprawie Eurokorpusu nie wchodzimy przez otwarte drzwi, do których pukaliśmy od kilku lat. Nie kupujemy 50 helikopterów za 13,5 miliarda, a za połowę tej ceny chcemy ich kupić 16 a właściwie 12. Przenosimy czołgi Leopard z miejsc, gdzie mają odpowiednie wsparcie techniczne do jednostek, gdzie go nie mają. Ze stoickim spokojem obserwujemy odchodzenie z armii najbardziej doświadczonych dowódców, którzy nie godzą się na trzymanie przez oficerów parasola nad cywilem. Żadna z tych spraw nie budzi takiego zaniepokojenia głowy państwa, jak brak attaché wojskowego w Bułgarii.

Trudno przekonująco wyjaśnić, dlaczego.