Lienz po raz kolejny mnie zaskoczyło, tym razem przy okazji otwartego treningu naszej reprezentacji. Ćwiczenia piłkarzy oglądało dosłownie tylko kilku widzów. Dlaczego dziwię się, że w austriackiej, typowo turystycznej mieścinie zabrakło tłumów na treningu przeciętnej europejskiej drużyny? Bo gdybym miał pod nosem tak niesamowicie zlokalizowany stadion, to bym z niego nie wychodził.

Ojczysta piłka przyzwyczaiła nas do tego, że czwartoligowe drużyny grają na kartofliskach, które zazwyczaj są albo obok cmentarza, albo obok drogi. Mury popisane hasłami "KS/BS/UKS/BKS Pany!!" na pewno nie przyciągają. A w Lienz wszystko jest jak od linijki, także stadion. W niespełna 12-tysięcznej mieścince znalazło się miejsce na skatepark czy schludny basen, a to wszystko - razem z bardzo kameralnym stadionem - tworzy funkcjonalny minikompleks sportowy.

Architektura i staranność Austriaków to jedno, ale matka natura też dorzuciła swoje trzy grosze, by Dolomitenstadion robił tak niesamowite wrażenie. Obiekt ze wszystkich stron otoczony jest górami. Nie, nie górkami, ale prawdziwymi górami - zwą je Dolomitami Lienckimi. Nic, tylko położyć się na idealnie przystrzyżonej trawie na stadionowym pagórku i napawać się słońcem.

W takich okolicznościach przyrody przyszło mi dziś oglądać trening naszej kadry. Dla kogoś niezainteresowanego futbolem to - bądźmy szczerzy - nic ciekawego. Ot, kilkunastu facetów biega po boisku, a jeden z nich się wywyższa i co chwilę ich poucza. Dziś trener Smuda postanowił popracować nad ofensywą - piłkarze trenowali m.in. sytuację "jeden na jeden", a później rozegrali wewnętrzny, kontrolny mecz. "Franz" nie chciał zajechać chłopaków, więc zajęcia trwały tylko godzinę, później zawodnicy mieli czas wolny. Na ich miejscu nie odchodziłbym daleko - gdyby nie specyficzny, chłodny, górski wiatr, położyłbym się na stadionie i poczekał do kolejnych zajęć.