Katastrofa 10 kwietnia. To niezaprzeczalnie fakt numer jeden mijającego roku. Nasz reporter Paweł Świąder w wojskowym Jaku bezpiecznie wylądował w Smoleńsku, nieco ponad godzinę przed upadkiem samolotu prezydenckiego. Do katastrofy doszło, gdy Paweł i inni dziennikarze byli już na cmentarzu w Katyniu. Oto jego wspomnienia z 10 kwietnia.

Do Katynia miałem pojechać pociągiem, ale w końcu znalazło się dla mnie miejsce w delegacji lecącej samolotem. Dopiero o świcie w sobotę, na Okęciu dowiedziałem się, że dziennikarze nie zmieszczą się w Tupolewie i polecimy Jakiem. Wtedy nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, poza ciekawością, bo nigdy wcześniej Jakiem nie latałem.

Pierwszy samolot nie chciał się uruchomić. Pilot po kilku próbach wyszedł z kokpitu, uśmiechając się przeprosił nas i powiedział, że musimy przejść do drugiego samolotu. Ktoś zażartował czy jest jeszcze trzeci. Tak - odparł pilot, czeka w hangarze. Gdy wsiadaliśmy do kolejnego Jaka, Tupolew już został podstawiony przed wyjście z terminalu. Pamiętam, że spojrzałem jeszcze na niego, gdy zaczęliśmy kołować.

Nasz lot do Smoleńska trwał mniej więcej półtorej godziny. Lądowaliśmy w chmurach, ale bez turbulencji, bez żadnych nagłych zmian kursu, zwykłe lądowanie, jak każde inne. Pamiętam tylko, że wyszliśmy z chmur tuż nad pasem lotniska. Wtedy nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy jak trudne są warunki dla pilotów, nikt nie zapytał na przykład: ciekawe jak poradzi sobie załoga Tupolewa. Nawet po tym, gdy podczas wysiadania z samolotu widzieliśmy jak olbrzymi, transportowy rosyjski ił z hukiem bujnął się nad pasem, aż o mało nie zahaczył skrzydłem o ziemię i odleciał.

Pamiętam, że mgła gęstniała z każdą chwilą, ale każdy z nas myślał, że przecież jeśli nasz samolot prezydencki ma wylądować w Smoleńsku, to na pewno urządzenia samolotu i samego lotniska umożliwią mu to nawet w takich warunkach.

Wsiedliśmy do autobusu, konsul zebrał nasze paszporty i ruszyliśmy w drogę do Katynia. Podróż zajęła nam około godziny. Pierwszy raz byłem w Katyniu. Obejrzałem miejsce pamięci, porozmawiałem z kilkoma osobami, które już przyjechały na uroczystości i zdążyłem przygotować pierwszą relację. Wtedy zadzwonił telefon kolegi. Mówią, że samolot się rozbił - powiedział. Jaki samolot pytam ? Prezydencki.

To nie prawda - pomyśleliśmy. Ale kiedy wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem biegających z telefonami ludzi przez chwilę nie mogłem oddychać. Gdy zatrzymywaliśmy jakiś samochód, żeby wrócić na lotnisko myślałem, że może samolot zjechał z pasa, że być może kilka osób jest rannych, nie mogłem uwierzyć, że samolot się rozbił i nikt tej katastrofy nie przeżył.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, spotkaliśmy operatora telewizji polskiej, który sfilmował miejsce wypadku. Powiedział nam, że z samolotu nic nie zostało. Dopiero po kilku godzinach sięgnąłem do książeczki z programem wizyty, była tam lista wszystkich uczestników. Nie przeczytałem całej za pierwszym razem.

Oczywiście nie wpuszczono nas bezpośrednio na miejsce katastrofy. Przez kilkadziesiąt godzin tkwiliśmy przed boczną bramą lotniska Siewiernyj, przez którą co chwilę wjeżdżały i wyjeżdżały samochody rosyjskich służb lub ciężarówki z trumnami. Przed tą bramę przyjeżdżali też Rosjanie i grupa Polaków, którzy mieli uczestniczyć w spotkaniu z prezydentem.

Wzruszające było też to, co mówili nam zwykli Rosjanie. Przychodzili w miejsce nad którym przeleciał Tupolew, niedaleko od odciętego przez brzozę fragmentu skrzydła. Przynosili kwiaty i zdjęcia. Mieli łzy w oczach i mówili, że nie wiadomo czyja to wina, ale jeśli Rosjan, to oni bardzo za to przepraszają. Najbardziej wzruszały szczere łzy potężnego Rosjanina, twardego faceta, który płakał jak dziecko.

Następnego dnia zawieziono nas na płytę główną lotniska, gdzie uroczyście pożegnano trumnę z ciałem prezydenta Kaczyńskiego. Kilkanaście minut później wpuszczono nas na miejsce katastrofy. Na własne oczy zobaczyliśmy wrak samolotu. Koła sterczące ku górze i jeden z silników, który wtedy omyłkowo wzięliśmy za kabinę pilotów. Nie mieliśmy pojęcia, że Tupolew zderzył się z ziemią odwrócony wokół własnej osi.

Wieczorem pojechaliśmy do Moskwy przed instytut ekspertyz sądowych, w którym rodziny ofiar identyfikowały ciała swoich bliskich. Po trzech dniach wróciłem do Polski samolotem. Wtedy wiedziałem już, że o katastrofie będziemy rozmawiać codziennie miesiącami. Nikt nie miał chyba jednak pojęcia, jak silne podziały ten temat wywoła.

10 kwietnia w katastrofie samolotu prezydenckiego w Smoleńsku zginęło 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński, jego małżonka, parlamentarzyści, generałowie i inne najważniejsze osoby w państwie. Polska delegacja leciała na uroczystości 70 rocznicy zbrodni katyńskiej.