Dziennikarze „Gazety Wyborczej” dotarli do szokujących ustaleń prokuratury w Katowicach w sprawie sprzed siedmiu lat. W 2006 roku policja na wysypisku śmieci w Czeladzi znalazła kilkadziesiąt pojemników z fragmentami ludzkich ciał. Teraz okazuje się, że mielił je i zakopywał w ogródku Marek M. właściciel firmy zajmującej się utylizacją odpadów medycznych.

Mężczyzna podpisał umowy z ponad 300 szpitalami, prywatnymi klinikami, przychodniami i gabinetami lekarskimi. Miał odbierać od nich medyczne odpady: wenflony, strzykawki, bandaże, a także amputowane nogi, ręce, wycięte macice, wyrostki robaczkowe oraz inne pooperacyjne fragmenty ludzkiego ciała. Odpady miały trafić do specjalistycznej spalarni.

Dwaj pomagający mu bracia jeździli po odpady polonezem truckiem lub żukiem. Nie wywozili odpadów do spalarni. Początkowo zakopywali je w Chorzowie na działce, na której stał dom Marka M. Kupili nawet profesjonalną maszynę do szatkowania, w której mielili fragmenty ludzkich ciał.

Marek M. przyznał, że zmielił co najmniej 30 ton fragmentów ludzkich ciał. "To cud, że nie doszło do jakiejś epidemii" - mówią śledczy w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

Prawdopodobnie nikt by się nie dowiedział o sprawie, gdyby nie to, że okoliczne psy wyczuły mięso. Jak pisze dziennik, kiedy policja wezwała mężczyznę na przesłuchanie, ten przyjechał do komendy truckiem. Na pace miał pół tony odpadów medycznych.

Marek M. wraz z braćmi jest oskarżony o spowodowanie zagrożenia epidemią. Grozi za to pięć lat więzienia.