Tydzień obfitujący w ciekawe premiery muzyczne dobiega końca. Na półki sklepowe trafił właśnie krążek Lissie, „Back To Forever”, zawierający zachwycający utwór „Love in the City”. Ukazał się także „To All The Girls…” Williego Nelsona, z kilkunastoma świetnymi kompozycjami o miłości. A jednak tytuł najlepszego wydawnictwa tygodnia należy się… grupie Pearl Jam.

Pierwsze zetknięcie z grupą pamiętam doskonale. Miałem szesnaście lat i w kółko katowałem debiutancki longplay "Ten", który pewnie na pół roku odciągnął moją uwagę od wszystkiego wokół. Później założyliśmy z kolegami zespół. Śpiewałem, przypadek sprawił, że trafiliśmy na festiwal Tribute To Seattle, którego kryterium było granie piosenek z repertuaru składów takich jak Nirvana, Alice In Chains czy Soundgarden. My jednak absolutnie oddaliśmy się Pearl Jamowi.

Potem masakrowaliśmy z innym składem, poza płytą "Ten", jeszcze "Vitalogy" albo "Vs.", próbując na swoich maleńkich koncertach doprowadzać do wzruszenia nastolatki, wsłuchane w naszą interpretację utworu "Society", który znalazł się na nagranym przez Veddera - wokalistę Pearl Jamu - soundtracku do filmu "Into The Wild".

Czy te wszystkie przygody mogły zakończyć się inaczej? Absolutnie nie! Ja zorientowałem się, że śpiewanie nie jest moją najmocniejszą stroną, ale porzucenie mikrofonu nie równało się odłączeniu słuchawek. Od tego czasu minęło kilka lat, a po nieco słabszym albumie "Backspacer" przyszedł czas na "Lightning Bolt", które na długo pozostanie w moim odtwarzaczu. I jeśli sposobem na pokonanie kryzysu wieku średniego jest granie, pięćdziesięciolatkowie z Pearl Jamu powinni czuć się naprawdę wyśmienicie. Nowe wydawnictwo brzmi bowiem wybitnie dobrze.

"Lightning Bolt" to dziesiąty krążek studyjny w długiej historii grunge’owców z Seattle. Po wyjątkowych początkach na "Ten", potem świetnych, choć przez pryzmat upływającego czasu niedocenionych, krążkach "No Code", "Binaural" i "Yield", wyłożyli się troszkę na "Pearl Jam" i wspomnianym "Backspacer" właśnie. Tym, którzy stracili już wiarę w to, że lepsze czasy wyznawców supergrupy nadejdą, zaserwowali właśnie zestaw dwunastu kompozycji, które przywodzą na myśl złote czasy Zachodniego Wybrzeża USA. Garażowe brzmienie otwierającego płytę "Getaway" nastraja resztę albumu, wzrusza tych, którzy pamiętają doskonały, przełomowy koncert Pearl Jamu na festiwalu Pinkpop w 1992 roku. "Sirens" toruje drogę do szerokiego grona odbiorców. "Yellow Moon" rozczula i - jeśli znaczenie tego słowa nie miałoby wydźwięku pejoratywnego - powala prostotą. Prostotą, na którą stać tylko najlepszych fachowców.

Cienka jest droga między robieniem dynamicznego rocka, inteligentnego i niosącego przesłanie (któż nie zna historii utworów "Alive" czy "Jeremy", których teksty zostały zbudowane na wstrząsających wspomnieniach wokalisty i osób go otaczających?), a przejaskrawieniem dźwięków, co zrobi z nich raczej niezgrabną karykaturę ciężkiego grania. Nagrywać jednak ponad dwadzieścia lat, a przy tym nie stracić autentyczności? To umiejętność, której chyba nie można się wyuczyć. Urodzeni flanelowcy nie stracili jednak pomysłów, werwy, rozmachu, a jednocześnie - nie zgubili przyświecającej im idei: ma być szczerze, dobrze, a nawet, jeśli nikt tego nie kupi - ma brzmieć tak, by sami się tego nie wstydzili.

Na koniec coś z połowy krążka: numer pięć na płycie, "Lightning Bolt". Utwór, którego tytułem nieprzypadkowo chyba nazwano całe wydawnictwo. Ma w sobie coś z kultowych "Black", "Even Flow", "Rearviewmirror", może nawet "Go" czy "Daughter". Dlaczego o tym mówię? Bo Pearl Jam od lat brzmi tak samo wyjątkowo. To niebywała umiejętność, odnaleźć swój własny styl, stawiany zresztą przez lata za wzór dla innych, a przy tym tworzyć coś zupełnie zaskakującego. Prawdziwy to krążek i wzruszający. Może nawet jeden z najlepszych albumów tego roku.