"All this time" - od tego utworu rozpoczął się koncert Stinga w warszawskiej Sali Kongresowej. Publiczność powitała piosenkarza owacją na stojąco. Gwiazdor odwdzięczył się fanom kilkoma słowami po polsku.

Atmosfera koncertu była gorąca, Sala Kongresowa - wypełniona po brzegi. Zanim piosenkarz pojawił się na scenie, już było słychać piski i krzyki. Po pierwszych dźwiękach gitary wybuchła prawdziwa euforia. Gdy Sting stanął przy mikrofonie - wszyscy wstali z foteli i tak już zostało. Nie zabrakło największych hitów, takich jak "Fields of Gold", "Every Breath You Take" czy "Inside". Artysta wielokrotnie bisował, a publiczność była zachwycona.

Oprawa koncertu była skromna. Muzyk miał na sobie jeansy i jasny T-shirt. Towarzyszyło mu tylko pięcioro muzyków - jego wieloletni gitarzysta Dominic Miller, Rufus Miller (gitara), Vinnie Colaiuta (perkusja), Peter Tickell (skrzypce elektryczne) i Jo Lawry (wokal). Ale to przecież nie o efekty specjalne chodziło. Najważniejsza była muzyka i to, że Sting był na wyciągnięcie ręki. Gwiazdor dużo żartował z publicznością, powiedział też parę słów po polsku.

Warszawski koncert to część trasy "Back to Bass". Gwiazdor rozpoczął ją w brytyjskim Gateshead. Potem był m.in. Amsterdam, Sztokholm i Kopenhaga. W Polsce Sting wystąpi jeszcze raz - w czwartek. Bilety na środowy koncert sprzedały się natychmiast. I właśnie dlatego zdecydowano się na zorganizowanie drugiego występu.

Trasa wspiera wydaną niedawno kolekcję "Sting: 25 Years". Składa się ona z trzech, specjalnie zremasterowanych przez Stinga płyt oraz niewydanego wcześniej DVD z koncertu w Nowym Jorku. Płyty umieszczone są w książce. Można w niej znaleźć rzadkie zdjęcia, teksty piosenek i świeżo napisany komentarz Stinga.