"Od kiedy mam dzieci, pojawiła się we mnie ogromna tęsknota za dzieciństwem" - mówi reporterce RMF FM Agnieszka Chylińska. Wokalistka napisała właśnie książkę dla najmłodszych "Zezia i Giler". Jej głównymi bohaterami są ośmioletnia, bystra okularnica i jej często zakatarzony brat.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: To był twój pomysł czy ktoś cię namówił? Jak to się stało, że Agnieszka Chylińska napisała książkę dla dzieci?

Agnieszka Chylińska: Od pewnego czasu miałam ogromną ochotę, żeby coś napisać. Myślałam o czymś dla dorosłych. Ale rozejrzałam się po mieszkaniu, zebrałam śpiochy i rozdeptane chrupki i pomyślałam, że nie ucieknę od tego, co jest od kilku lat esencją mojego życia, czyli od dzieci. Od kiedy mam dzieci, pojawiła się we mnie ogromna tęsknota za dzieciństwem. Patrząc na moją córkę Esię, dwulatkę łykającą ten świat bezkrytycznie, takim otwartym naiwnym sercem, zaczęłam sobie przypominać siebie, gdy byłam mała. I wiem, że te słowa mogą zabrzmieć dziwnie, ale uważam, że byłam najmądrzejsza, gdy miałam osiem lat. Włączyła mi się cholerna tęsknota i zaczęłam pisać. Gdy pojawiła się informacja, że piszę książkę, wielu obstawiało erotyk. Albo coś skandalizującego. A tu nagle książka dla dzieci...

To jest właśnie najciekawsze. Wszyscy spodziewali się czegoś ostrego, rockowego, a tymczasem napisałaś sympatyczną, uroczą powieść dla dzieci. Twoja bohaterka ma osiem lat, o sobie jako ośmiolatce - jak mówiłaś - myślisz bardzo ciepło, Zezia ma coś z ciebie?

Tak, ma trochę ze mnie. Ale starałam się po doświadczeniach, które miałam w pisaniu tekstów do O.N.A czy na moją ostatnią płytę, uciekać przed przekładaniem historii jeden do jednego. Pewnie, że łatwiej pisze się z własnego doświadczenia, bo człowiek jest bardziej wiarygodny. Lubiłam ten moment po koncertach, gdy ludzie przychodzili do mnie i mówili: "Napisała pani o mnie, o mojej siostrze", czy: "Skąd pani wie, że tak myślę?". Nauczyłam się tego, że jeśli coś dobrze znam, pewne uczucia są mi bardzo bliskie, to potem, kiedy się o tym pisze, okazuje się, że jest nas więcej, że jest jakiś fajny wspólny mianownik. Zezia jest iskrą, która pojawiła się spontanicznie. To nie było pisanie na zamówienie. Czytelnicy - a doszły do mnie już pierwsze recenzje i ciepłe słowa - to wyczuwają, że to nie jest pisane na siłę.

Zezia ma brata, Gilera, który często ma katar, stąd jego pseudonim. Ale Giler jest też chory, lekko upośledzony. Poruszyłaś temat niepełnosprawności, bo to nie są piękne dzieci prosto z reklamy.

Chciałam uciec przed cukrowaniem, że jest łatwo, a wszyscy jesteśmy śliczni, zdrowi i się kochamy. W postać Gilera chciałam włożyć wszystko to, co nazywamy "innością". Ale chcę uciec przed tanim moralizatorstwem. Pamiętam, że ja też byłam "inna", bo zamiast wkuwać matmę, chciałam grać z moim kolegą Łukaszem na gitarze. Ktoś, kto miał astmę albo był gruby, od razu był słaby, był na offie. Dzieci bywają dla siebie okrutne. Teraz jako mama też to widzę.

Ale nie jest w twoje książce tylko poważnie, jest też dużo ciekawych ludzkich obrazków i poczucia humoru.

Państwo Denko. Wiadomo, czym się zajmują i dlaczego są czerwoni. Pani Wiesława Wons, jak sugeruje nazwisko, jest dość męska. Niektóre rzeczy są ewidentnie moje, niektóre moich przyjaciół. Sama słyszałam, jak pani w kościele śpiewała "Ine kselsiz deło". Wykorzystałam historię mojej koleżanki, która ze zmęczenia zostawiła wózek z dzieckiem pod sklepem. Jeśli pytasz, skąd u mnie poczucie humoru, to nie wiem. Bo ja jestem zarobioną dziećmi osobą, nie mam niań, poza teściową, która przyjeżdża mi pomóc. No, jakoś tak mi się pisało (śmiech). A co do Zezi, myślę, że ośmioletnie dziewczynki bardzo dużo wiedzą o życiu. Zależało mi na tym, żeby była świadkiem rozmów dorosłych.

Bo to jest również opowieść o relacjach z rodzicami. My dorośli często uczymy nasze dzieci wielu rzeczy. I jak żyć, i jak przejść przez ulicę. Ale często też uczymy się od dzieci.

Ja mam takie poczucie, że się głównie uczę od moich dzieci. Takie moje "nowe życie" zawdzięczam właśnie dzieciom. Uczę się czekania, cierpliwości, przedtem wszystko była dla mnie, "na teraz, na już". Wyzbywam się też egoizmu. Uwielbiam te chwile, gdy wszyscy zdrowi, po odchorowaniu przedszkolnych wirusów, mamy dobry dzień. Dla takich chwil warto się przy tych dzieciach wcześniej utytłać. Na pewnym etapie mojego życia miałam takie poczucie, że nikomu nie jestem potrzebna. Kiedy pojawili się Rysio i Esia, wstaję, gdy trzeba, bez słowa gotuję płatki i jestem do dyspozycji moich dzieci.