​Prezydent USA Donald Trump w mijającym tygodniu zmienił stanowisko w kluczowych sprawach - wskazują amerykańscy komentatorzy. Jego odejście od zapowiadanego programu wyborczego jest - według mediów - zwycięstwem pragmatycznego, bardziej umiarkowanego skrzydła Białego Domu.

​Prezydent USA Donald Trump w mijającym tygodniu zmienił stanowisko w kluczowych sprawach - wskazują amerykańscy komentatorzy. Jego odejście od zapowiadanego programu wyborczego jest - według mediów - zwycięstwem pragmatycznego, bardziej umiarkowanego skrzydła Białego Domu.
Donald Trump /Ron Sachs / POOL /PAP/EPA

Różnice między ostatnimi akcjami Trumpa a jego platformą wyborczą są szczególnie uderzające w polityce zagranicznej. Mówił na przykład podczas kampanii wyborczej, że NATO jest "anachroniczne i przestarzałe", ale w zeszłym tygodniu nazywał Sojusz "fundamentem bezpieczeństwa".

Interesująca jest też kwestia Syrii. Jeszcze na początku kwietnia sekretarz stanu Rex Tillerson i ambasador USA przy ONZ Nikki Haley twierdzili, że reżim prezydenta Syrii Baszara al-Asada ma realną władzę, a zmiana rządów w Syrii nie jest priorytetem Waszyngtonu. Kilka dni później USA jednak zaatakowały rakietami syryjską bazę wojskową Al-Szajrat, twierdząc, że to reakcja na atak chemiczny na opanowaną przez rebeliantów miejscowość Chan Szajchun na północnym zachodzie Syrii, w którymi zginęło co najmniej 86 osób.

Podczas kampanii wyborczej Trump nazywał prezydenta Rosji Władimira Putina "wielkim przywódcą", ale teraz nazywa go partnerem "zwierzęcia, jakim zdaniem Trumpa jest syryjski dyktator, a Rosja stała się z kolei krajem, z którym "Stany Zjednoczone nie mogą się dogadać".

Jeszcze 4 kwietnia Trump podkreślał, że "jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, a nie prezydentem świata", aby w ciągu następnych 10 dni zdecydować o ataku na syryjską bazę i zrzuceniu najpotężniejszej bomby konwencjonalnej w amerykańskim arsenale bojowym na jaskinie i tunele tzw. Państwa Islamskiego w Afganistanie.

Podczas kampanii wyborczej Trump zapowiedział, że pierwszego dnia po zaprzysiężeniu napiętnuje Chiny mianem "manipulatora walutowego", aby w kilka dni później po "fantastycznym spotkaniu" z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem w swojej rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie dojść do wniosku, że Chiny już "nie manipulują walutą".

Podobnie w odniesieniu do układu NAFTA o wolnym handlu między Stanami Zjednoczonymi, Kanadą i Meksykiem - Trump nie mówi już, że "jest to gwałt na Ameryce" i "największa kradzież w historii".

Trump zmiennym jest także wewnątrz kraju

Paul Waldman, ekspert liberalnego think tanku The American Prospect na łamach niechętnego Trumpowi dziennika "The Washington Post" dostrzega, że odejście prezydenta od platformy wyborczej jest widoczne nie tylko w polityce zagranicznej, ale także w niektórych kwestiach wewnętrznych.

I tak Trump ostatnio polubił Janet Yellen, prezes Banku Rezerw Federalnych (Fed), czyli banku centralnego USA i może nawet nominować ją na następną kadencję, jeśli Yellen utrzyma stopy procentowe na niskim poziomie, za co ją krytykował w okresie rządów poprzedniego prezydenta Baracka Obamy. Trump - w czasie kampanii wyborczej zwolennik ograniczenia roli rządu federalnego w gospodarce - jako prezydent uznał jednak, że promujący tanimi kredytami rządowymi eksport - import bank powinien kontynuować swoją działalność.

Prezydent, który zapowiadał radykalne "odchudzenie administracji" i "zamroził" liczbę federalnych etatów, obecnie zniósł wprowadzony przez siebie zakaz zatrudniania.

Nie wszyscy są zadowoleni z tej ostatniej transformacji poglądów Trumpa. Konserwatywna publicystka Ann Coulter w prawicowym portalu Breitbart News nazwała atak na syryjską bazę lotnictwa "niemoralną awanturą, która jest pogwałceniem każdej obietnicy wyborczej i może pogrzebać prezydenturę Trumpa".

Program wyborczy wynikał z niewiedzy?

Przyczyny tych licznych ostatnio wolt prezydenta są proste - wskazuje Paul Waldman w piątek w "The Washington Post". Oto jak to działa: Kandydat Trump składa różnego rodzaju obietnice radykalnej zmiany, rozwalenia całego systemu, wkroczenia do Waszyngtonu i jego przebudowy od góry do dołu. Większość z tych rzeczy, które obiecuje, nie mają sensu, są spowodowane niewiedzą, jednak żaden z jego doradców nie trudzi się, aby mu o tym powiedzieć. Zresztą, jaki to wtedy miałoby sens - analizuje Waldman.

Teraz jednak - wyjaśnia ekspert - sytuacja jest odmienna, bo Trump już nie składa zobowiązań, ale rządzi krajem. Dlatego, jak pojawi się któreś z tych zagadnień, jest spora szansa, że ktoś powie "Panie prezydencie, wydaje mi się, że to wyjątkowo zły pomysł", a Trump, który zbytnio nie dba o istotę tego wszystkiego, w rezultacie zmienia stanowisko - zauważa Waldman.

Takiej koncepcji "stażu w miejscu pracy" jako głównej przyczyny ostatnich zwrotów Trumpa, w niektórych przypadkach o 180 stopni, dziennikarze konserwatywnego "The Wall Street Journal" przeciwstawiają bardziej wyrafinowane, chociaż tylko z pozoru odmienne, wyjaśnienie przemiany Trumpa w bardziej "konwencjonalnego" polityka.

Zbliżenie się Trumpa do bardziej pragmatycznego skrzydła jego administracji, wpływ byłych szefów prywatnego biznesu, którzy są obecnie członkami jego gabinetu, i w końcu kojący wpływ jego córki Ivanki i zięcia Jareda Kushnera, piastujących teraz oficjalne stanowiska w Białym Domu, spowodował, że stanowisko Trumpa w dziedzinie polityki zagranicznej i gospodarczej jest bliższe tradycyjnym poglądom waszyngtońskiego establishmentu politycznego - czytamy w "WSJ".

Zdaniem większości komentatorów właśnie wzrost wpływów pragmatycznego, związanego z biznesem skrzydła Białego Domu spowodował, że Steve Bannon - doradca strategiczny prezydenta, główny populistyczny ideolog administracji i dla amerykańskiej lewicy ucieleśnienie wszelkiego zła - popadł ostatnio w niełaskę.

Według konserwatywnego komentatora "The Washington Post" Charlesa Krauthammera niezależnie od tego, jakie były przyczyny zmiany stanowiska przez Trumpa, była to "dobra zmiana". Publicysta dowodzi, że decyzja o ataku na syryjską bazę lotniczą była amerykańskim "przesłaniem dla całego świata". "Abdykacja Ameryki się skończyła!", "Koniec chodzenia we śnie. Ameryka powróciła" - pisze Krauthammer. Obama potrzebował 10 miesięcy, aby zdecydować, co zrobić w Afganistanie. Trump potrzebował 63 godzin, aby ukarać Asada za jego obłudne użycie broni chemicznej - wskazuje publicysta. Przy czym zastrzega, że nie oznacza to, iż ta "dobra zmiana" jest na dobre. Prezydent, który uważa nieprzewidywalność za cnotę, równie dobrze może znów zmienić kurs - ostrzega na koniec Krauthammer.

(az)