Autorka: Bożena

Dawno, dawno temu, a może wcale nie tak dawno, za siedmioma górami i za siedmioma lasami, a może dużo, dużo bliżej, w ogromnym mieście, lub tylko w małym miasteczku, mieszkał Stary Dziadek Czas. Dziadek Czas miał siwą brodę i pogodne niebieskie oczy, którymi spoglądał życzliwie na wszystko i wszystkich, a nade wszystko Dziadek Czas kochał dzieci, a zwłaszcza te, które hałaśliwą gromadą wylegały na skwery i ulice, a szczególnie na mały, kwadratowy placyk, gdzie mieścił się jedyny w miasteczku sklep z zabawkami.

Tak było i tamtego, majowego popołudnia. Grupka małych urwisów przystanęla przed sklepową witryną, przylepiając nosy do szyby i chłonąc widok właśnie zmienionej wystawy. A było na co popatrzeć. W wystawowym oknie, na pudełkach przykrytych zielonym materiałem, ułożono miniaturowe tory robiąc z nich pętlę. A po torach jeździł prawdziwy pociąg. Czerwona, błyszcząca lokomotywa ciagnęła za sobą trzy zielone wagoniki.

- Piękny - westchnął Wojtek, aż jego oddech zostawił na szybie małe, zamglone kółeczko

- Ale błyszczący - dodała Zosia wspinając się na palce i odpychając brata, żeby lepiej widzieć.

- Mieć taki - powiedzieli niemal jednocześnie, patrząc z zachwytem na pociąg, który po raz kolejny okrążał wystawę. - A jeśli już nie mieć, to chociaż móc się nim pobawić, no chociaż godzinę, chociaż pół.

- Chodźmy do Dziadka, on coś poradzi, napewno - chwycili się za ręce i już ich nie było.

Dziadek Czas właśnie dopijał popołudniową herbatę, kiedy Wojtek i Zosia zapukali do jego drzwii. Oboje byli podekscytowani, oboje mieli wypieki na okrągłych policzkach i oboje chcieli mówić jednocześnie.

- Spokojnie, spokojnie i po kolei - Dziadek miał nieskończoną cierpliwość. Wysłuchał o czerwonej lokomotywie, zielonych wagonach, torach ułożonych w zgrabną petlę, o zachwytach, marzeniach.

- Zobaczymy - powiedział tylko na koniec. - Nie dzisiaj. Już za późno. Ale idźcie do domu, zjedzcie kolację i spać. A jutro? Jutro będzie niespodzianka.

Dzieci wróciły do domu, tak jak przykazał Dziadek, zjadły kolację i poszły do swojego pokoju, ale nie mogły zasnąć, jeszcze długo w nocy słychać było ich szepty.

Ranek wstawał piękny. Świtało. Różowy poblask wsączył się między gałęzie i liście drzew rosnących w ogodzie. Migotał w kropelkach rosy, skrzył się w trawie. Noc ustąpiła szybko i bez ociągania, unosząc ze sobą wilgotną mgiełkę. Ptaki otrzepały z rosy piórka i stroiły gardła do porannego koncertu. Mrówki dawno już rozpoczęły codzienną krzątaninę. Dzieci nie mogły czekać dłużej. Bez śniadania, na paluszkach, żeby nie obudzić śpiących rodziców, wymknęły się z domu i pobiegły do Dziadka. Już na nie czekał, niebieskie, dobrotliwe oczy uśmiechały się cieplej niż zazwyczaj.

- Chodźcie, chodźcie! Już czeka, nie możemy się spóźnić -

Poszli szybkim krokiem, a właściwie pobiegli, wszyscy troje. Wrost na stację kolejową. A tam? Cóż za wspaniała niespodzianka! Na stacji stał pociąg. Ale jaki ogromny, jaki wspaniały! Czerwona, błyszcząca lokomotywa i trzy zielone wagoniki. Wyglądał dokładnie tak, jak wczoraj na wystawie sklepu z zabawkami. No niedokładnie, bo ten na stacji był tak duży, że można było do niego wsiąść, i nie tylko wsiąść, ale nawet pojechać.

- Dokąd? Dokąd? - pytały dzieci gorączkowo

- Dokąd tylko chcecie. To jest zaczarowany pociąg. Pociąg, który nie potrzebuje ani węgla, ani pary, ani prądu. Pojedzie, tam dokąd zaprowadzą go wasze marzenia. Zamknijcie oczy i pomyślcie o miejscu, które chcecie zobaczyć. Zamknijcie oczy i niech myśl będzie waszym najlepszym przewodnikiem.

I pojechali. Najpierw do Afryki, bo tak chciał Wojtek, a skoro był starszy od Zosi, jego marzenia miały sie spełnić jako pierwsze.

Afryka. Czarny Ląd. Pociąg gwizdał i sapał, kiedy przedzierali się przez zieloną, splątaną dżunglę. Oglądali kolorowe ptaki, małpy śmigające wysoko w gałęziach drzew, widzieli węża boa, jak smacznie spał, okręcony wokół ogromnego, leżącego pnia. Mijali rzekę, w której kąpały się beztrosko brązowe hipopotamy, baraszkujące i pluskające jak dzieci, widzieli słonie, zmierzające gdzieś całymi rodzinami. Na sawannie ujrzeli stado lwów wypoczywające pod drzewem. Mama lwica z całkowitym spokojem pozwala małym lwiątkom bawić się własnym ogonem. Tata lew zaryczał jednak groźnie na mijający go pociąg. Żyrafy wyciągały długie szyje, aby skupać liście z wysokich drzew, w oddali przemknęły pasiaste zebry. Było cudownie. Pędzili jak wiatr, a koła postukiwały w jednostajnym rytmie, niczym tam tamy, które odezwały się z daleka. Pędzili wprost do murzyńskiej wioski, na spotkanie z czarownikiem, ale dzieci nie bały się ani trochę, wiózł je przecież zaczarowany pociąg. I był z nimi ich największy przyjaciel - Dziadek Czas.

Czarownik był stary, chudy, miał kościany naszyjnik i drewnianą dzidę przyozdobioną pękiem kolorowych piór. Zaprosił dzieci do murzyńskiej wioski, pokazał chaty, kryte palmowymi liśćmi, łodzie zrobione z jednego pnia drzewa, a nawet specjalne miejsce, gdzie zasiadała rada plemienia. Opowiadał o duchach przodków, które przychodzą do wioski w ciele lamparta lub pantery, o zaklętej w kobrę dziewczynie, o zaczarowanych drzewach, które snują nocami niesamowite opowieści, i kiedy nikt nie widzi, splatają liany niczym długie warkocze. Opowiadał o małpach psotnicach, o długoszyich żyrafach, szybkonogich gazelach, o ptaszkach kolibrach, które nie są większe niż motyle, o ostrozębych i żarłocznych rybkach, zamieszkujących rzeki, o całym zielonym, pachnącym świecie dookoła.

Dzieci słuchały oczarowane i chętnie słuchałyby dłużej, ale pora już była najwyższa ruszać w dalszą drogę. Tym razem cel podróży wybierała Zosia. Pomyślała przez chwilę, a potem powiedziała pewnie i stanowczo - Chcę zobaczyć pingwiny. Pingwiny, foki, białe niedźwiedzie.

Pojechali więc prosto na północ. A im dalej, tym robiło się chłodniej. Dobrze, że w pociągu były dodatkowe, ciepłe ubrania i koce, bo inaczej dzieci by zmarzły. Wkrótce też zobaczyły pierwsze płatki sniegu. Potem było go coraz więcej i więcej. Wkrótce za oknami nie było widać już nic innego tylko białą lodową pustynię. Pociąg pędził wciąż dalej i dalej, koła turkotały, a śnieg wirował w ich rytmie. Wkrótce jednak lokomotywa zaczęła zwalniać. Byli na miejscu. Jak okiem sięgnąć wieczny lód i wieczna zmarzlina, wszechobecny mróz i wszędobylski śnieg. Jedynie nisko zawieszone słońce oświetlało lodowe pustkowia.

- Jak tu cicho - powiedziała Zosia - Cicho i pusto, jakby nikt tu mieszkał

- Poczekajmy chwilę - odpowiedział Dziadek Czas - napewno już wiedzą, że przyjechaliśmy

I rzeczywiście. Z oddali dobiegło wesołe szczekanie. To eskimoscy myśliwi mknęli na swych sankach zaprzężonych w kudłate psy o fioletowych językach. Zaprzęgów było cztery, a każdy zaprzęg składał się z sześciu psów. Każdym zaprzęgiem powoził myśliwy ubrany w kurtkę z grubego futra. I każdy z myśliwych zapraszał dzieci na swoje sanki. Trudno się było zdecydować, bo każde sanie wyglądały inaczej i każde zaopatrzono w dużą ilość ciepłych futer do okrycia.

Zosia wybrała te sanki, gdzie wśród futer leżała mała zwinęta, ale żywa futrzana kulka. Kudłaty szczeniaczek, popiskując radośnie, przytulił nos do ramienia Zosi i tak pojechali. Podróż do eskimoskiej wioski nie trwała długo, ale wiele po drodze zobaczyli. Widzieli kolonię pingwinów, tuż nad niezamarzniętym kawałkiem oceanu. Ptaki śmiesznie poruszały się na lądzie, i chodząc kołysały się niezgrabnie na boki, ale w wodzie były mistrzami pływania i nurkowania. Mówiły też ciągle do siebie, w niezrozumiałym dla dzieci, pingwinim języku. Widzieli brązowe foki odpoczywające na lodowych krach, wygrzewające się w słońcu i baraszkujące w lodowatej wodzie. Morsy o długich, żółtych kłach, które nieustannie wdawały się w zatarg pomiędzy sobą i groźnie rycząc przepychały nawzajem, walcząc o lepsze miejsce nad samym brzegiem oceanu. Spostrzegły nawet mamę niedźwiedzicę z dwoma małymi niedźwiadkami, które z daleka wygladały jak białe, pluszowe maskotki. - Jaka szkoda, że nie można ich pogłaskać - westchnęła Zosia.

Cudownie było tak jechać. Patrzeć na białe równiny, słuchać poszczekiwania psów, a nawet czuć mokry język szczeniaka na własnym nosie, a jego ciepłe futerko pod palcami. Ale już w oddali widać było eskimoską wioskę. Białe lodowe domki, zwane igloo, stały w nierównych rzędach, a wokół kręciło się mnóstwo eskimoskich dzieci. Koniecznie chciały przywitać nieznajomych i usłyszeć o kraju, gdzie zima bywa krótka, a większość roku można obyć się bez ciepłego futra. Dzieci miały sobie nawzajem bardzo wiele do powiedzenia. Opowieści o słonecznym, gorącym lecie przeplatały się z historiami o ciemnej nocy polarnej, o mrożącym krew w żyłach wyciu wilków, o wietrze, który huczał i zawodził za ścianami igloo. Opowiadano sobie bajki, o królewnie Śnieżce, o krasnoludkach, o gnomach i trolach, o zaczarowanych grotach i skarbach w nich ukrytych, o pierzastych smokach i niezłomnych podróżnikach. Myśliwi wspominali wyprawy na ocean i bardzo niebezpieczne spotkania z wielorybami. Trzeba bardzo uważać, żeby taki wieloryb nie przewrócił łódki i nie wykąpał myśliwych w lodowatej wodzie. Wesoło było w najwiekszym igloo, gdzie zgromadzili sie wszyscy. Śmiano się, klaskano a Zosia jak pradziwa elegantka przymierzała coraz to inne futro. Wojtek wziął do ręki najmniejszy harpun, a i tak trudno mu było, go udźwignąć. Bawiono się doskonale. Na koniec wymieniono uściski i już trzeba było wracać z powrotem. Szczeniaczek popiskiwał żałośnie, pewnie chciał, żeby Zosia zabrała go ze sobą, trudno było się z nim rozstać.

Dzieci szybko wsiadły do sań, psy szczeknęły krótko i już jechali przez białe równiny, a w oddali słychać było jak pociąg pogwizduje i posapuje czekając z niecierpliwością na swoich, małych pasażerów.

Wracali do domu. Pociąg gnał niczym wiatr. Koła turkotały i stukały, a zmęczonym dzieciom oczy kleiły się bardziej i bardziej, jakby słuchały śpiewnej kołysanki. Dziadek Czas ułożył oboje do snu, a sam poszedł sprawdzić, czy zaczarowany pociąg bez szwanku zniósł trudy tak dalekiej podróży.

Zosia obudziła się pierwsza i niepewnie rozejrzała dookoła. Zobaczyła znajomy pokój, łóżko brata pod przeciwległą ścianą i mocno się zdziwiła. - Jak to? - Gdzie się podział zaczarowany pociąg? - Zerwała się szybko, żeby obudzić brata.

- Gdzie jestem? - Wojtek przecierał zaspane oczy - Gdzie czerwona, lśniąca lokomotywa i zielone wagony? Więc to wszystko tylko mi się śniło? - popatrzył niepewnie na siostrę

- Ale mnie też się śniło - odpowiedziała Zosia - i zaczęli sobie nawzajem przypominać wszystkie szczegóły tej dziwnej przygody, ni to snu, ni to jawy, a wspomnienia mieli niemal identyczne.

- Dzieci wstawajcie! - Śniadanie! - dobiegł z kuchni głos Mamy

Pobiegli oboje, szybciutko, nawet nie dbając o to, że są jeszcze w pidżamach. W kuchni pachniało kakao, na stole piętrzył się stos ulubionych kanapek, leniuch kot siedział na okiennym parapecie, grzał w słońcu i starannie wylizywał łapki.

- Mam dla was nie tylko śniadanie - uśmiechnęła się Mama. Tata zostawił coś dla was, zanim raniutko pojechał do pracy

- Ale co? Co? - dopytywały się dzieci - nie było mowy o śniadaniu, niepodzianka pochłonęła je bez reszty.

Mam sięgnęła do kredensu i wyjęła sporą paczkę. Paczka owinięta była w szary papier i przewiązana różową wstążką. Na jej wierzchu leżał list od Taty. - Moje kochane Maluchy - pisał Tata - Znowu muszę wyjechać i to na klika dni, ale nie martwcie się proszę. Zostawiam Wam coś, co napewno umili te kilka dni rozłąki. Całuję Was mocno. Wasz Tata.

Dzieci niecierpliwie rozerwały papier. W środku było kartonowe pudełko. A w pudekłu? Tory, trzy zielone wagoniki i czerwona lśniąca lokomotywa.