Większość życia upłynęła mi w przeświadczeniu, że język, którym się posługuję, pozwala na sprawne opisywanie otoczenia. Dopiero niedawno uświadomiono mi, że jego podstawowe zasady opracowała grupa patriarchalnych faszystów, dręczących nimi od wieków kobiety ku uciesze wąsatych Januszów. To wymaga zmiany.

Jako człowiek chętnie wspierający naprawianie krzywd i niestroniący od nowości z radością włączę się w proklamowaną przez uciśnione panie rewolucję językową. By móc to jednak zrobić z przekonaniem, chciałbym najpierw poznać odpowiedzi na kilka pytań, które dręczą mnie w związku z nowymi równymi już dla obu płci zasadami stosowania końcówek żeńskich i męskich.

Co z człowiekiem?

Jest oczywiste, że uproszczona i ujednolicona dla liczby pojedynczej nazwa przedstawiciela i przedstawicielki naszego gatunku jest niesprawiedliwa. Wyposażone w męską końcówkę słowo "człowiek" upośledza rodzaj żeński tego gatunku kompletnie pomijając jego nie tylko doniosłe znaczenie, ale nawet istnienie. Pora więc na stworzenie żeńskiego odpowiednika tego słowa, zapewne "człowiekę" albo "człowiekinię". To drugie wydaje się zręczniejsze i łatwiejsze do zaakceptowania przez prostą analogię: skoro członek i członkini, to więc człowiek i człowiekini. To nie wymaga uzasadnień.

Mizogin i faszysta Neil Armstrong mógł sobie stając na Księżycu 50 lat temu mówić "To mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości", kiedy jednak pojawi się tam pierwsza kobieta, z pewnością złoży podobne oświadczenie jako człowiekini, i dopiero wtedy można będzie mówić o sukcesie całej ludzkości.

Ludzie czyli kto?

Słowa "ludzkość" i "ludzie" też są podejrzane. W pierwszym twórcy języka zakamuflowali obie płcie w rodzaju nijakim i zrobili to na tyle sprytnie, że obecna rewolucja niewiele może z tym zrobić. Ludzkość ma nawet rodzaj żeński! Jednak "ludzie" są już słowem niesprawiedliwym, bo na przykład w opisie działań tej grupy mówimy, że ludzie gdzieś "poszli", coś "zrobili" itp. A dlaczego nie "poszły", czy "zrobiły"?!

Jeśli już bierzemy się za reformę języka trudno chyba nadal tolerować sytuację, w której wprawdzie wszyscy ludzie czegoś "dokonali", chociaż po bliższym przyjrzeniu się widzimy, że połowy dzieła dokonały panie, a panowie dokonali tylko reszty.

Czyli ludzi trzeba powyodrębniać w grupy. Może ludziów i ludziń.

Mężczyzna, czyli przywłaszczenie końcówki

Dręcząc przez wieki kobiety faszystowscy twórcy języka dokonali perfidnej zbrodni, zawłaszczając dla siebie żeńską końcówkę słowa, opisującego ich płeć. O ile w słowie "kobieta" końcówka żeńska jest uzasadniona, należna i niepodważalnie słuszna, o tyle kompletnie nic poza ewidentną złą wolą nie uzasadnia użycia żeńskiej końcówki słowa, oznaczającego faceta.

Słowo "mężczyzna" jest niedorzecznością, wtłaczaną ludziom do głowy przez dziesiątki pokoleń. Osobnik męski rodzaju męskiego nie może mieć żeńskiej końcówki, którą zwyczajnie ukradł. Powinien być mężczyznem, bo jeśli jest mężczyzną, to obecna rewolucja żeby być konsekwentna powinna mu to odebrać i zmaskulinizować słowo "kobieta" do postaci, w której każda z pań jest osobno "kobietem". To chyba jasne.

Małżeństwo

To nijakie słowo jest szczęśliwie bezsporne, ale postępowa ludzkość i przed jego elementami stawia poważne wyzwanie. W patriarchalno-faszystowskim, januszowo-wąsatym modelu na małżeństwo składają się zjawiska, opisane słowami "mąż" i "żona". Prymitywne to, prostackie i niedzisiejsze. Współczesność wcześniej czy później doprowadzi nas do sytuacji, kiedy kobieta przedstawi nam swoją partnerkę słowem "żona", a mężczyzna partnera, nazywanego "mężem" - i będzie kłopot.

Osoby mniej odporne żeby wyjść z dysonansu (przecież małżeństwo to dla nich mąż i żona, a nie żona i żona, czy mąż i mąż) będą potrzebowały ich rozróżnienia w samych nazwach. Dzięki niemu da się wybrnąć z problemów pojęciowych. O ile partner będzie zapewne nazwany żonem, to partnerka mężą albo mężynią.

Kpiny? Tak!

Oczywiście piję do nader ostatnio popularnej walki, toczonej w sprawie równouprawnienia dla żeńskich końcówek. Walki rozpoczętej na prawach proklamowanej przez kilka osób rewolucji, bez zrozumienia podstawowej reguły kształtowania się języka - ewolucji. Jeśli coś jest w języku potrzebne - powstaje i wchodzi do użytku niezależnie od tego, czy ktoś napisze w tej sprawie manifest, czy nie. Jeśli od setek lat nie jest nam potrzebna liczba mnoga od słowa "człowiek", bo mamy słowo "ludzie", jeśli uchodzi żeńska końcówka w nazywającym przedstawiciela rodzaju męskiego słowie "mężczyzna" - to czy na pewno musimy to zmieniać? Słowa potrzebne powstaną nawet z połamaniem zasad ich tworzenia. Skoro feminizm np. tworzą feministki, to dlaczego weganizmu nie tworzą weganistki, tylko weganki? Bo tak zdecydował język - zjawisko żywe i niepodatne na burzliwe domaganie się czegoś przez polityków czy twitterowiczów.

Uzus, czyli samo się dzieje

Weszło już do języka kuriozalne, pochodzące nie od "posła", ale od "posłańca", czyli jak powiedzielibyśmy dzisiaj kuriera słowo "posłanka", choć zdaniem wielu, także moim, daleko dostojniej brzmi "pani poseł". Tzw. uzus językowy, czyli niekoniecznie regularny i zgodny z zasadami formalnymi obyczaj sprawił, że słowo nowe, czasem nawet pokraczne, wchodzi do użytku, niezależnie od tego, czy ogół sobie tego życzy czy wyprasza.

Szanowana pani profesor zażyczyła sobie kiedyś ode mnie tytułowania "profesorą", bo kandydowała akurat, jak twierdziła, "na ministrę" i w tym upatrywała jednej ze swoich przewag. Minęło już od tego czasu kilka lat i nie tylko pani profesora nie została ministrą, ale też jej propozycje językowe nie stały się uzusem.

Pomysł zmieniania języka na zawołanie jest równie skuteczny, jak odgórne oczekiwanie, że oficjalne zwracanie się do ludzi "towarzyszu" zrobi ze wszystkich towarzyszy. Ma jednak pewien wdzięk, z nieoczekiwanej dość strony opisany w anegdocie jednego z kolegów: w początkach kampanii rugowania palenia papierosów z miejsc publicznych Romas dość gromko zwrócił uwagę osobie przy sąsiednim stoliku "Dlaczego pan tutaj je? Nie widzi pan, że ja tu palę?!".