Jeśli Platforma wyobraża sobie, że paroma miesiącami partyjnego targania się po szczękach podbije serca wyborców, to moim zdaniem jest w grubym błędzie. To, co zadziałało przy okazji prawyborów - skupienie na sobie uwagi i rzucenie na medialny stół atrakcyjnego starcia - tym razem ma szanse raczej rozsierdzić, znużonych rządami Tuska, Polaków.

Jeden z amerykańskich dyplomatów ukuł powiedzenie "Politicians, like generals, have a tendency to fight the last war" - co można by przetłumaczyć jako "politycy - jak generałowie, zwykli szykować się do minionej wojny". Mam nieodparte wrażenie, że dokładnie wedle tej zasady postępuje od lat PO. Ponieważ kilkukrotnie udawało jej się wygrywać, albo odbijać od sondażowych niepowodzeń, przy pomocy sprawdzonych sztuczek i schematów - stosuje je nagminnie, uznając, że muszą zadziałać. I tak jak straszenie PiSem przynosiło rezultaty w czasie wyborów parlamentarnych, jak zabieg z prawyborami całkiem udanie wprowadził Platformę w kampanię prezydencką, jak zaostrzenie tonu przez premiera podniosło mu kilkukrotnie notowania, tak - tym razem - kamieniem filozoficznym mają zostać bezpośrednie wybory lidera PO.

Przyspieszenie wyborów ma kilka wymiarów i - potencjalnych - korzyści. Donald Tusk chce, przy ich pomocy, utrzeć nosa partyjnym oponentom, spektakularnie ich pokonać, pokazać, że jest wciąż niezastąpiony, a zatem - niekrytykowalny. W obliczu walk frakcyjnych, podnoszenia głowy przez niezadowolonych i ich narzekań na stan partyjnej demokracji, wybory dowieść mają, że król jest znów tylko jeden, a kto nie z królem - ten nie z partią. Przy okazji załatwiania problemów wewnątrzpartyjnych, Tusk i Platforma mają jednak i poważniejszy cel - ustawienie i ustanowienie najważniejszego tematu najbliższych miesięcy, skupienie na nim uwagi znużonych wyborców i wytworzenie przekonania, że wybory w PO są ważniejsze niż wszystko inne. I tu właśnie - mam wrażenie - mocno przestrzeliwuje.

Atmosfera społeczna jest dziś zupełnie inna niż w czasie prawyborów prezydenckich. Wtedy Polacy skutecznie przekonywani byli, że między Bugiem a Odrą rozpościera się zielona wyspa, która dzielnie opiera się falom kryzysu, że rząd nad wszystkim panuje, daje chleb, więc może zafundować i trochę politycznych igrzysk. Tak było, ale tak nie jest i tamto - jak mawiają bracia Czesi - se ne vrati. Dziś w Polakach (tematem na inną dyskusję jest pytanie na ile wszystkie te sądy są uzasadnione) narasta przekonanie, że z miesiąca na miesiąc żyje im się coraz gorzej, że szaleje bezrobocie, że umowy śmieciowe zatruwają im życie, że kryzys dotarł do naszych bram i że skończyły się czasy beztroskiej konsumpcji. Dziś od polityków wyborcy nie oczekują igrzysk. Żądają chleba. A że rząd nie ma, bo nie może mieć, cudownej recepty na wszystkie bolączki - oczekują przynajmniej tego, że rządzący, miast walczyć o stołki nad tymiż bolączkami się pochylą.

Daleki, bardzo daleki jestem od wznoszenia demagogicznych okrzyków w stylu Polaka-Żądacza. Ja nie żądam, by politycy rozdawali pracę i kasę. Chciałbym, żeby mieli odwagę przedstawić realne alternatywy. Żeby mieli tyle siły, żeby umieć porozmawiać ze społeczeństwem, czy mają upaństwowić OFE (ale np. w zamian obniżyć VAT), wprowadzić dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne (i zmniejszyć kolejki do zabiegów) zmienić kartę nauczyciela (co wiązałoby się zapewne ze zwolnieniami w szkołach) itp...Jeśli w zamian tego dostaje partyjne wybory, z łatwym do przewidzenia wynikiem, to czuje, że ktoś próbuje trochę mnie omamić, trochę kupić czas, trochę załatwić swoje małe sprawy. I ja tego nie kupuję.