Hanna Gronkiewicz Waltz pada po trosze ofiarą znużenia rządami Platformy, ale też własnej propagandy sukcesu, mocno kolidującej z odczuciami mieszkańców Warszawy. Liczba problemów, zapóźnień, wpadek, mikro-katastrof, jakie dotknęły stolicę w ostatnich kilkunastu miesiącach, stanowczo przekracza odporność nawet najbardziej odpornych stołecznych lemingów.

Budowę ulicy planowano od lat. Miała nieco odciążyć jedno z większych warszawskich skrzyżowań, ułatwić poruszanie się między południowymi "sypialniami" a centrum miasta. Początek prac odkładano z roku na rok z powodów bardzo prozaicznych - braku pieniędzy. Ale w końcu, a było to latem ubiegłego roku, budowa ruszyła. Sprawnie i szybko pociągnięto dwa pasy jezdni, elegancko je wyasfaltowano, pomalowano i... budowę na jakiś czas przerwano, bo na drodze wyrósł budowlańcom niespodziewanie dom. Dom co prawda stał tam sobie spokojnie od czasów przedwojennych, ale najwyraźniej nie uwzględniono tego, że sam się z siebie nie rozbierze, zwłaszcza, że nadal ktoś w nim mieszkał.

Budowlańcy poskrobali się zatem w głowę i... zaczęli ciągnąć jezdnię z drugiej strony. Tu szło im jakoś gorzej, poukładali trochę chodników, wylali trochę asfaltu, sporo rozgrzebali, porobili góry - doły, jakieś rowy, a gdy z robotą doszli do domu-zawalidrogi..., tak jest Drodzy Państwo, budowę przerwali i przenieśli się jakieś 500 metrów dalej, by teraz grzebać gdzie indziej. I tak od jesieni zeszłego roku mieszkańcy okolicy żyją sobie wśród gór i dołów, błota, wertepów. Jeziorko, które powstaje tu po deszczach, dzieci wykorzystują do zabaw i wrzucania kamieni, asfalt (ten, który zdążono położyć) spokojnie sobie kruszeje, a dom stoi. Co prawda zdążyli się już z niego wynieść mieszkańcy, ekipa z Zieleni Miejskiej powycinała część otaczających go krzewów, ale nic wciąż nie wskazuje na to, by miał zostać szybko rozebrany.

Może coś się ruszy latem, może jezdnie biegnące z obu stron zdołają się wreszcie połączyć, ale historia tej budowy nie nastraja mieszkańców pobliskich budynków szczególnym optymizmem i dumą z władz miasta. Bo rozpoczynanie budowy bez udrożnienia trasy, którą przebiegać ma przyszła ulica, wygląda na marnowanie pieniędzy, sił, środków, czasu i odporności psychicznej ludzi. To takie właśnie historie sprawiają, że pod wnioskiem o anty-Gronkiewiczowe referendum podpisało się już 60 tysięcy osób. Znużonych, zniechęconych i chyba też trochę rozeźlonych swoistą propagandą sukcesu uprawianą przez warszawski ratusz.

Drugą linią metra mieliśmy pojechać w październiku 2013 roku. Jest czerwiec i wiadomo już, że się nie uda. Ratusz zwala to na "obiektywne trudności" i "trudny teren". Tyle że o tym, iż w Warszawie niełatwo budować metro wiadomo od kilkudziesięciu lat. Można więc było planować to bardziej realistycznie i zamykać ulice bardziej sukcesywnie. Zawalenie tunelu przy okazji budowy metra też wydaje się być efektem niedopatrzenia i przeprowadzenia nie dość precyzyjnych badań terenu. Ale od urzędników miejskich słyszymy, że nie dało się tego przewidzieć. Może...

Ale przypomnę też, że gdy tunel się posypał, media mówiły, że jego zamknięcie może potrwać nawet rok. Ratusz awanturował się wtedy, że to czarnowidztwo i podawanie niesprawdzonych informacji, że nie potrwa to dłużej niż 2-3 miesiące. I co? Tunel jest zamknięty od 10 miesięcy i nie słychać, by lada dzień miał zostać otwarty. Takie przykłady można by mnożyć. I choć nie sądzę, by referendum (które - jak obstawiam - jednak się odbędzie) przyniosło wiążący wynik, to sam fakt, że do niego dojdzie, a i jego procentowe rezultaty, będą i dla samej prezydent i dla PO, bardzo zimnym prysznicem.