Jeśli dziś jest środa, to za tydzień będziemy już znać wyniki amerykańskich wyborów prezydenckich. To znaczy, będziemy znać, jeśli nie wydarzy się coś nieprzewidzianego i ogłoszenie wyników nie przeciągnie się tak, jak choćby w 2000 roku. O tym, że może się przeciągnąć nikogo chyba nie trzeba przekonywać. Nie takie rzeczy już przecież widzieliśmy. Niektórzy mówią - i słusznie - że Amerykanie wybierają tym razem mniejsze zło. Nam pozostaje trzymać kciuki za wybór... mniejszego ryzyka.

Kampania 2016 roku przejdzie do historii USA, jako jedna z najdziwniejszych, ale szybko, bo już w 2020 roku może ustąpić miejsca jeszcze dziwniejszej. Przecież jedno z dzisiejszych konkurentów zapewne wystartuje i wtedy, kto wie, kogo do pary przydzieli mu los. Amerykanie wybierają dziś z dwojga kandydatów, którzy tak naprawdę reprezentują niezwykle wąską i zamkniętą klasę posiadającą. Posiadającą wpływy i pieniądze. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi chyba, że ktokolwiek zostanie wybrany, będzie rządził po to, by się pieniędzmi, czy wpływami ze zwykłymi obywatelami podzielić. Ja wiem, że w większości przypadków tak było i wcześniej. Tyle, że właśnie teraz tak wyraźnie to widać.

Patrząc z pewnym zdumieniem na to, co dzieje się w USA, musimy zdać sobie sprawę, że syndrom tamtejszych wyborów jest wyrazem tego co rozłazi się po całym tak zwanym, demokratycznym świecie. Owo coś to permanentny konflikt i awantura, które rozłażą się tak szeroko i konsekwentnie, że nie chce nie się wierzyć, że to przypadek. Przepraszam z góry tych, którzy nie lubią spiskowych teorii, ale naprawdę nie dam się już przekonać, że za owym ciągłym, nieustającym skłócaniem jednych z drugimi, nikt nie stoi.

Nie wiem, czy owo skłócanie odbywa się tylko za sprawą pewnego, nie upadłego do końca mocarstwa, czy może potężnych korporacji, światowej finansjery, czy pojedynczych, pomarszczonych i stojących nad grobem miliarderów. Wszystko jedno. Faktem jest, że walka polityczna na całym Zachodzie nieustannie się zaostrza, a my uczestnicy życia publicznego, nic na to nie możemy poradzić.

Patrząc na najnowsze z licznych problemów Hillary Clinton można po raz kolejny zadać sobie pytanie, jakim to sposobem Partia Demokratyczna dała się uwieść poprawnościowemu projektowi pod tytułem "pierwsza kobieta prezydent". Nie mam nic przeciwko kobiecie na tym stanowisku, ale czy na pewno i na siłę MUSI to być Hillary Clinton. Ameryka ma za sobą projekt pod tytułem "pierwszy czarnoskóry prezydent". I co? Czy projekt się udał? Czy przyczynił się do uspokojenia napięć w samych Stanach Zjednoczonych i na całym świecie? No nie przyczynił się. Wręcz przeciwnie. Tak bywa z projektami realizowanymi "na siłę". Na błędach wypada się jednak uczyć.

Odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że Republikanie tak bardzo oderwali się od swojej wiernej bazy, że ich mdłych kandydatów mógł wykiwać na etapie prawyborów ktoś taki jak Donald Trump, też zasługuje na co najmniej rozprawę doktorską. Naprawdę trudno uwierzyć, że wyborcy, którym obmierzła polityczna poprawność i usilne lansowanie coraz dalej idących lewackich haseł, nie mieli nikogo innego do wyboru. A jednak, najwyraźniej nie mieli. I w ten sposób Partia Republikańska, dzierżąc wciąż władzę w Kongresie, idzie do wyborów z przestrzelonymi oboma kolanami. Kto by pomyślał?

Pewien znajomy ksiądz zwykł mawiać, "ja mu dobrze życzę, ale źle wróżę". Ja w dobrze pojętym naszym, polskim interesie życzę Ameryce jak najlepiej, ale cóż dobrego na podstawie tej kampanii mogę wróżyć? Owszem, niemal wszyscy jesteśmy w stanie zgodzić się z tym, że Amerykanom pozostał właściwie tylko  wybór mniejszego zła, ale czy naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, co ten wybór oznacza. Wszystkie kampanie wyborcze dzielą społeczeństwa, po wyborach jednak podziały powinny się zabliźniać. W XXI wieku, a może już nawet wcześniej, w latach 90-tych, Ameryka utraciła zdolność zabliźniania swych podziałów. Skutki są smutne. Sam fakt, że oto nagle poważnie mówi się o tym, że Władimir Putin może manipulować wynikami tych wyborów, jest dowodem tego, jak daleką drogę przebyły Stany od czasów Ronalda Reagana. Dowodów na to jest zresztą więcej. Czy komukolwiek z nas przyszłoby do głowy, że portal społecznościowy rodem z USA będzie blokował informacje o polskim Marszu Niepodległości, a prezydent USA będzie mówił o "polskich obozach śmierci"?

Ktokolwiek zostanie w przyszłym tygodniu za oceanem wybrany, nie wydaje się zdolny do zakopania amerykańskich podziałów. Przegrana strona będzie ten wybór kontestować, a Waszyngton natychmiast zacznie przygotowywać się do jeszcze gorętszej kampanii za 4 lata. Nasz kluczowy sojusznik będzie więc nadal przeżywał polityczne konwulsje, które tak dobrze znamy znad Wisły. To nie jest i nie będzie dla nas obojętne. Pisałem już o tym, że ze względu na przyszłość NATO uważam Hillary Clinton za mniejsze ryzyko i tego na razie będę się trzymał, choć z umiarkowanym przekonaniem. Po raz pierwszy odkąd świadomie śledziłem amerykańskie wybory, czyli mniej więcej od 1980 roku, nie będę trzymał kciuków za kandydata Republikanów. To dziwne uczucie. Wyborów 45. prezydenta USA nie da się, jak przetargu, odwołać, unieważnić i na nowych zasadach przeprowadzić raz jeszcze. Niestety.