Wojna religijna czy spór światopoglądowy? Walka o świeckie państwo czy ofensywa ateizmu? O co właściwie chodzi w debacie, nie-debacie, która z różnym nasileniem towarzyszy nam od początku III RP, a obecnie wchodzi na nowy poziom emocji? O tym, że chodzi o władzę oczywiście wiemy. Teraz widać coraz wyraźniej o to, jaką. Oczywiście absolutną.

Liberalna lewica od lat chce wyzwolić lud spod władzy zabobonu, szczególnie związanego z Kościołem Katolickim, bo to zabobon szczególnie uporczywy i niereformowalny. Lewica tymczasem lubi tylko swoje zabobony, swoje poprawności i swoje idee, które w razie potrzeby można dowolnie, płynnie kształtować i dopasowywać, zgodnie z mądrością etapu. Taka polityka, zwłaszcza w czasach liberalnych mediów, okazuje się na tyle skuteczna, że i niektóre, prawicowe z rodowodu partie zaczynają ją uprawiać po to, by władzy raz zdobytej nigdy nie oddać.

Warunek konieczny takiej "zawieszonej demokracji", to brak uniwersalnej prawdy, zasad, których nie dałoby się płynnie modyfikować i punktów widzenia, niezależnych od miejsca siedzenia. Społeczeństwo wydarte z niewoli sztywnego systemu norm znacznie łatwiej przekonać o koniecznościach, potrzebach i - wiecie, rozumiecie - uwarunkowaniach, które sprawiają, że trzeba właśnie tym, a nie innym, ufać. Nawet wbrew oczywistym faktom. Obywatele nie powinni nadmiernie główkować, najlepiej, by po poradę, jak rozumieć to, co się dzieje udawali się nie do księdza, który ciągle mówi to samo, ale do dziennikarzy, "autorytetów", celebrytów, którzy w temacie, co jest dobre a co złe, dopasują im opinie do aktualnie obowiązującej mody.

Nasza debata religijna po 89. roku jest szczególna z kilku względów. Choćby dlatego, że tak wielu z nas już na początku "wolności" poddało się modzie na usprawiedliwienie generałów stanu wojennego, tak wielu poparło walkę z lustracją, jako rzekomym oczernianiem uczciwych ludzi, tak wielu opowiedziało się za przebaczeniem, nie tylko bez przeproszenia i zadośćuczynienia, ale nawet przyznania się do winy. Wszystko to, na początku lat 90. gwałciło normalne, zwykłe, wcale nie ultrakatolickie poczucie sprawiedliwości. Ale udało się to przepchnąć, między innymi dlatego, że Polacy - wbrew temu co się teraz wmawia - są w większości katolikami poczciwymi, nieskorymi do agresji. A poza tym, jeśli katolicyzm czegoś uczy, to właśnie siły nawrócenia i przebaczenia.

Obecna akcja zmierza jednak dalej. Już wtedy naród utracił część swojego instynktu samozachowawczego, teraz chodzi o to, by nie dostrzegł między tamtym a obecnymi problemami żadnego związku. By z jednakowym zachwytem celebrował byłego premiera, który wpuścił nas w OFE i obecnego premiera, który pieniądze z OFE zabrał. Prawda, jakie to proste? Nic z niczym się nie wiąże, nic z niczego nie wynika, nikt za nic nie odpowiada.  W czasach najdoskonalszego w historii ludzkości systemu obiegu informacji, nikt nic nie kuma, nikt  nic nie wie, nikt niczego z niczym nie jest w stanie powiązać. Nieważne są fakty, ważna jest aktualna narracja.
Zaborcy i okupanci zniszczyli nam wszelkie narodowe instytucje poza Kościołem. Ale ten Kościół nigdy nas nie zdradził. To dzięki temu, że się wokół niego zgromadziliśmy, mieliśmy szanse przetrwać. I to dzięki jego instytucjonalnej pomocy potrafiliśmy zbudować "Solidarność". Jak się po latach przekonujemy, triumf  nad  komunizmem nie był tak kompletny, jak myśleliśmy. Nie dał nam sprawiedliwości, o jakiej marzyliśmy. W jednej dziedzinie był jednak triumfem niepodważalnym, w zakresie idei. Paradoksalnie nawet to, że daliśmy się w wielu dziedzinach tak smętnie ograć przy okrągłym stole, było wynikiem tego, że chrześcijańskie ideały, też miłosierdzia, miały tu nad Wisła szczególne poważanie.

Ci którzy wtedy przegrali na froncie walki ideologicznej, nie przestali jednak pałać żądzą rewanżu. Skąd wiadomo, że to właśnie oni? To proste. Choćby wpisy na forach internetowych portali najbardziej zasłużonych w odsłanianiu "ciemnego oblicza polskiego kościoła" gazet aż roją się od komentarzy o "sukienkowych", "czarnych", "mafii watykańskiej" i innych. To dokładnie ten poziom intelektualny na jaki ich stać i ten poziom mowy pogardy, który ma zmierzać do odczłowieczania duchownych. Było tak już za głębokiego PRL-u, było w latach stanu wojennego. Jeśli ktoś czuje się tak rozczarowany kościołem, że mu się te wpisy podobają, może sobie sprawdzić i zobaczyć, w jakim towarzystwie się znalazł.

Nie sugeruję bynajmniej, że Kościół Katolicki w Polsce powinien być wolny od krytyki, bo oczywiście nie powinien. Nie uważam też, że powinna to być tylko krytyka "słuszna i z właściwych pozycji", bo to nie o to chodzi. Kościół i ludzie wciąż do niego przywiązani, są jednak atakowani w sposób, który niczego nie buduje, chce tylko wszystko zniszczyć. Z konsekwencji ewentualnego osłabienia tej mimo wszystko jednoczącej większość z nas instytucji, powinniśmy sobie jednak zdawać sprawę. Bo innych takich, budujących wspólnotę struktur wciąż nie mamy. Kiedy popatrzy się na różne państwowe instytucje, od parlamentarnych, przez sądownicze, po rządowe, trudno tego nie zauważyć.

Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o znaczenie polskiego Kościoła katolickiego dla naszej tożsamości, demokracji, bezpieczeństwa i przyszłej pomyślności nie może być wypadkową doraźnych kłótni moheru z leninówką. Warto na ten temat rozmawiać poważnie. W Polsce to bowiem nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, sprawa religijna. To sprawa państwowa.