Nowy rok zwykle skłania nas do przynajmniej odrobiny optymizmu. Czynimy postanowienia i choć przez chwilę udajemy przed sobą, że damy radę ich dotrzymać. Życzymy sobie wszystkiego najlepszego i mamy nadzieję, że przynajmniej nie będzie nam się wiodło gorzej, niż w ubiegłym roku. Nawet, jeśli nie wierzymy do końca w prognozy optymistów, staramy się by swoim czarnowidztwem nie przytłoczyli nas pesymiści. Obecny początek roku wygląda jednak tak, że tego optymizmu może nam na długo nie wystarczyć.

Opozycja słusznie i często krytykowała rząd i premiera za całkowity brak zapału do reform. Nawet sojusznicy Platformy Obywatelskiej zaczynali już przestępować z nogi na nogę zniecierpliwieni rządowym nieróbstwem. Kto wie, być może jeszcze zatęsknimy za tymi czasami, nowy rok przyniósł bowiem smutny obraz tego co dzieje się w kraju, gdy rząd Donalda Tuska rzeczywiście coś zrobi. Jeśli PO próbowała pokazać jakieś swoje sukcesy, to wskazywała na reformę prokuratury, przyjęty pakiet ustaw medycznych i "nieegoistyczną", ale skuteczną prezydencję. I co? Czy ktoś jeszcze próbuje uznać te działania za udane? Rzecz jasna poza premierem i panią marszałek Sejmu.

O możliwym zamieszaniu z lekami mówiło się od miesięcy i rzeczywiście zamieszanie nieuchronnie nadeszło. Szybko okazało się, że zdaniem rządu winni są oczywiście tylko ci inni, lekarze i aptekarze. Nienormalna sytuacja w prokuraturze wojskowej, dwa lata po rozdzieleniu funkcji Prokuratora Generalnego i Ministra Sprawiedliwości dała o sobie z kolei znać dosłownie z hukiem. Na dodatek, nadzwyczaj szybko rozwiał się dym kadzideł wokół sukcesów polskiej prezydencji i wygląda na to, że wbrew zapowiedziom, do europejskiego stołu, przy którym mieliśmy siedzieć nikt nas wciąż nie zaprasza. Jeśli tak te wszystkie sukcesy rządu wyglądają w praktyce, to może rzeczywiście lepiej, by premier grał w piłkę, jeździł na nartach i zostawił nas wszystkich w spokoju.

Nie można oczywiście powiedzieć, że nikt tych kłopotów nie przewidywał. Od pewnego czasu jesteśmy już przecież coraz wyraźniej podzieleni na plemiona, które w uproszczeniu można nazwać pesymistyczną konserwą i optymistycznymi, młodymi wykształconymi. Konserwa wieszczyła, że piknik wkrótce się skończy, młodzi wykształceni wciąż wierzyli w zieloną wyspę. Po wyborach premier postanowił zmienić narrację i postraszył nas wszystkich kryzysem. Oczywiście nie chodziło mu jednak o nasz własny pracowicie wypracowywany kryzys finansów publicznych, ale ten, który naciska na nas z zagranicy. Całkowicie oczywiście od nas niezależny. Postraszył przez chwilę, by po serii ostatnich wpadek... znowu uspokajać.

Problem teraz w tym, kto w te uspokajające słowa teraz jeszcze uwierzy. Pesymistyczna konserwa nie, bo od dawna uważa już, że Donald Tusk, jako premier po prostu Polsce szkodzi. A niedawni optymiści? Część z nich zapewne uzna, że problemu nie ma a znacznie poważniejszym zmartwieniem jest dla nich "faszyzm" budzący się na Węgrzech. Zostawmy ich jeszcze na chwilę w błogim spokoju, są bowiem szanse, że pojawi się też druga część młodych, wykształconych, którzy zauważą, jak bardzo rząd nie przykłada się do wypełniania swoich obowiązków. Czy z tego zauważenia coś wyniknie, zobaczymy. Może jednak dobrze byłoby się przygotować do jakiejś ewentualnej "międzyplemiennej" współpracy.

Wiele wskazuje na to, że czasy rzeczywiście idą ciężkie i po to, by skutecznie opierać się rozmaitym zagrożeniom trzeba dotykający czasem nas obywateli "syndrom opadających rąk" zwalczyć. Trzeba po prostu robić swoje, trzeba współpracować nawet z przedstawicielami "obcego plemienia", trzeba działać na rzecz wspólnego pożytku nawet, jeśli czasem rozumiemy go nieco odmiennie. Ten rząd nam w tym nie pomoże. I może nawet lepiej, żeby nie próbował.

PS. Nie mam pod ręką żadnych nowych badań naukowych na temat tego, jak w obliczu niektórych działań rządzących "opadają nam ręce" i co z tym można zrobić. Nie możemy jednak wykluczyć, że kiedyś takie badania powstaną i my sami będziemy historycznym przykładem tych, którzy musieli sobie z tym poradzić. Dobrze byłoby zdać ten egzamin.