Można się zastanawiać, kiedy tak na prawdę w Polsce skończył się czas jakiejkolwiek dyskusji. Jest kilka dat, które można w tym przypadku wspomnieć. Dzień katastrofy w Smoleńsku jest prawdopodobnie najważniejszą z nich, ale myślę, że w stan śmierci klinicznej debata publiczna w naszym kraju weszła już po wyborach parlamentarnych i prezydenckich 2005 roku. A dokładnie w chwili, gdy w PO zapadła decyzja, że żadnego POPIS-u nie będzie. I w tym stanie trwa do dziś.

Jeśli wspomnimy wywiady czołowych polityków z okresu ówczesnej kampanii wyborczej, Polska jawi się w nich jako kraj, który trzeba znacząco zmienić, ale kraj, w którym wszystko jest możliwe. Po wyborach 2005 roku możliwe przestało być już cokolwiek. Rząd PiS nie miał wystarczającej większości parlamentarnej i odporności na krytykę mediów. Rząd Platformy nie miał ochoty zmieniać niczego poza rządem PiS i prezydentem. Media, które już przed sformowaniem rządu atrakcyjnego Kazimierza rzuciły się nowej władzy do gardła pod byle pozorem, nigdy nie pozwoliły na żaden rozsądny kompromis wokół jakiegokolwiek projektu modernizacji państwa, czy to byłaby walka z korupcją, czy pilnowanie porządku w szkołach. Te same media po wręczeniu władzy Donaldowi Tuskowi zrezygnowały z jakichkolwiek wymagań i pozwoliły mu spokojnie kopać w piłkę.

Katastrofa smoleńska nie otworzyła więc samego konfliktu, można mieć raczej wrażenie, że go zahibernowała w postaci, która nie daje żadnych szans na polubowne wyjście z klinczu. Decyzja, by iść w zaparte z rosyjską wersją wydarzeń zatopiła część polityków, mediów i opinii publicznej w pleksiglasowym pudełku, poza którym jest tylko dziki świat "ludu smoleńskiego", głupiego, groźnego i godnego co najwyżej pogardy. Pudełko jest całkiem duże i do pewnego momentu było nawet w miarę wygodne. W swoim własnym towarzystwie było tam zapewne miło i bezpiecznie. Problem z tym, że zza pleksiglasu jedynie słusznej oficjalnej wersji wyłania się coraz częściej nieprzyjemny i nieprzystający do tej wersji obraz rzeczywistości. Na razie jedyny sposób, by sobie z nim poradzić to solidarne szyderstwo. Ale czy ten sposób na długo jeszcze wystarczy? Tym bardziej, że pozasmoleńska rzeczywistość także skrzeczy, modernizacja kraju się rozłazi, dług ciśnie w kieszeń coraz mocniej a wyspa bujną zielonością już jakby nie poraża. I nie wszystko da się zwalić na Grecję i PiS.

"Lud smoleński" też znalazł się w potrzasku. Nie ma z kim rozmawiać. Jego argumenty, nawet najbardziej wyważone obijają się jak groch o ścianę. Musi więc rozmawiać sam ze sobą. To pomaga przekonać do siebie coraz większą grupę Polaków, to pozwala budować wspólnotę przekonań, ale faktycznej wymiany poglądów na sprawy dla kraju najważniejsze nie zastąpi. Tymczasem logiczne argumenty nie mają w Polsce w tej chwili żadnego znaczenia. Polemika jest jałowa, bo adwersarze z pudełka nie chcą kompromisu, a nawet gdyby chcieli, to sami wprasowali się w wyjątkowo niewygodne miejsce. Tezy o arcybanalnie prostych przyczynach katastrofy i wzorowej współpracy z Rosjanami przy jej wyjaśnianiu wyznaczyły bardzo ciasne warunki brzegowe. Pleksiglasowe towarzystwo ostrzeliwuje się więc coraz bardziej ostrą amunicją i pilnuje tylko, by im nikt z pudełka nie uciekł. Jeśli w tym celu trzeba bronić damskiego boksera, albo "uwodzonej łapowniczki", proszę bardzo. Jeśli trzeba promować pajaca apostatę, nie ma problemu. Wszystko da się zrobić, byle pudełko się nie rozleciało.

To wszystko powoduje, że kształt politycznej debaty w Polsce przyprawia już o coraz silniejsze mdłości, a strefa tych mdłości rozszerza się na coraz więcej spraw. Tymczasem tematów, o których trzeba rozmawiać jak najszybciej i to w możliwie jak najszerszym, nie podzielonym na frakcje gronie, szybko przybywa, media jednak w swej większości nie chcą lub nie potrafią w tej chwili w takiej dyskusji pośredniczyć. Nie chcą bądź nie potrafią też do takiej merytorycznej dyskusji zmusić polityków.

Opublikowane właśnie wyniki badań prowadzonych w Hiszpanii pokazały, że pod względem społecznego zaufania politycy są tam na absolutnym dnie. Największym zaufaniem w stawce kilkunastu zawodów w cieszą się natomiast naukowcy. Dziennikarze są mniej więcej w połowie listy, ale zaufanie do nich nie poraża. Badacze z Uniwersytetu Nawarry nie wyciągają z tego optymistycznych wniosków. Ich zdaniem, jeśli opinia publiczna nie ma zaufania do dwóch filarów demokracji, polityków i mediów, jakość samej demokracji jest zagrożona. Być może te wyniki powinny dać nam dziennikarzom do myślenia. Czy trzymanie się jak najdalej od politycznego spinu i jak najbliżej naukowych, obiektywnych metod opisywania rzeczywistości, nie byłoby sposobem na odzyskanie choćby części zaufania, które w ciągu ponad 20 lat III RP udało się tak skutecznie roztrwonić?

Nie przeceniam znaczenia piłki nożnej i EURO 2012, ale wyraźnie widać, że Polacy chcą w tym czasie mieć choć odrobinę święta. Miejmy nadzieję, że rzeczywiście to święto się uda, da nam wszystkim nieco wytchnienia i pozytywnych emocji. Może da też szansę na przerwanie chocholego tańca. Po EURO spory przecież wrócą, bo muszą wrócić. Musimy na poważnie porozmawiać o emeryturach, obronności, służbie zdrowia, polityce zagranicznej, korupcji i... wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Dziennikarze muszą w tym pośredniczyć we własnym dobrze pojętym interesie. Jeśli czytelnicy, słuchacze i widzowie uznają, że lepiej rozmawiać bez pomocy mediów, staniemy się zbędni. Jeśli media nie potrafią ustalić, kto w życiu publicznym nie ma honoru, będą potrzebne co najwyżej by pisać, kto pojawia się bez majtek.