Mam coraz większy problem z Etyką. Nie, nie z etyką, tylko właśnie z Etyką przez duże E. Etyką, która w obecnym świecie patronuje coraz bardziej wyrafinowanym bzdurom. Z Etyką, która pod piórem płodnej pani profesorki przeistacza się w Polsce w swoją własną karykaturę. Z Etyką, która na łamach czasopism naukowych promuje sposób myślenia niemający nic wspólnego nie tylko z normalną etyką przez małe e, ale i zdrowym rozsądkiem.

Dwa przykłady podobnego myślenia pojawiły się w ostatnich miesiącach i były dość licznie komentowane. Najpierw Anna Smajdor w piśmie "Cambridge Quarterly of Healthcare Ethics" głosiła potrzebę tworzenia sztucznych macic, jako jedynego sposobu rozwiązania problemu ciąży i rodzenia dzieci, a więc szansy skutecznej walki o równouprawnienie kobiet. Alberto Giubilini i Francesca Minerva opublikowali z kolei w piśmie "The Journal of Medical Ethics" pracę, w której dowodzą, że nowo narodzone dziecko nie jest jeszcze osobą i rodzice powinni mieć możliwość uśmiercenia go, jeśli z dowolnych powodów nie mają na nie ochoty, albo nie odpowiada ich wymaganiom.

Wydawało mi się przez chwilę, że polemika z tymi tekstami nie ma większego sensu. Ich tezy są żywcem z księżyca wzięte, ich celem może być tylko i wyłącznie wzburzenie opinii publicznej, więc popularyzowanie takich wynurzeń w istocie tylko wspiera intencje autorów. Chyba jednak muszę zmienić zdanie.

Dzięki czujności portalu drudgereport.com trafiłem na kolejny artykuł w podobnym rewolucyjnym duchu, opublikowany rzecz jasna na łamach kolejnego czasopisma z Etyką w tytule. S. Matthew Liao z New York University, Anders Sandberg i Rebecca Roache z Uniwersytetu w Oksfordzie, piszą na łamach "Ethics, Policy & Environment" o inżynierii genetycznej, jako metodzie walki ze skutkami globalnego ocieplenia. Ich teza jest następująca, skutki wywołanego przez człowieka ocieplenia klimatu mogą być na tyle poważne, że dla swojego własnego dobra powinniśmy poddać się pewnym modyfikacjom, stać się dla środowiska mniej uciążliwi.

Pierwszy pomysł jest jeszcze w miarę niewinny. To ograniczenie spożycia mięsa, którego produkcja powoduje znaczną emisję gazów cieplarnianych. Można to osiągnąć zażywając pigułki wywołujące po spożyciu mięsa nudności, może w przyszłości także dzięki plastrom, które podobnie jak nikotynowe, oduczą nas mięsożerności.

Dalej jest jednak jeszcze ciekawiej. Kolejny pomysł, to... zmniejszenie rozmiarów swoich dzieci. Wdrożenie procedury, która sprawi, że kolejne pokolenia będą mniej rosłe, lżejsze i dzięki temu mniej szkodliwe. Jak to zrobić? Choćby przez wdrożenie masowych procedur in vitro i diagnostyki preimplantacyjnej, która pozwoli wybrać embriony, które mniej klimatowi zaszkodzą. Można też zdaniem autorów uciec się do terapii hormonalnej, która sztucznie zablokuje wzrost genetycznie normalnych dzieci. Jest o co walczyć, obniżenie średniej wzrostu o 15 centymetrów, mogłoby przynieść redukcję osobistej emisji gazów cieplarnianych nawet o 18 procent. Co ciekawe, "etycy" uznają selekcję za mniej wątpliwą, bo dzieci, które się nie urodzą, nie będą się mogły skarżyć. Modyfikacje urodzonych dzieciaków mogłyby zaś skazać rodziców na ewentualne przyszłe roszczenia.

Przy okazji można rozważyć jakąś formę ograniczenia liczby dzieci przypadających na rodzinę. Wersja chińska jest może zbyt drastyczna, ale przecież można rodzicom zaproponować jakiś kompromis. Chcecie mieć dwoje dzieci, w porządku, mogą być zwyczajne, jeśli troje, to nieco mniejszych rozmiarów. A jeśli chcecie syna koszykarza, to ograniczcie się do jednego.

Kolejny pomysł to rozważenie stosowania środków psychotropowych, które zwiększają wrażliwość, empatię, czy uczucia altruistyczne. Zdaniem autorów te uczucia często idą w parze z wrażliwością na sprawy środowiska, wolę walki z globalnym ociepleniem można by więc niejako wzmacniać farmakologicznie. Jakieś wątpliwości? No może wtłaczanie komuś do głowy przekonań byłoby naruszeniem wolności, ale przecież można to robić dobrowolnie, jeśli chętny świadomie chce wzmocnić swoją słabą ekologicznie wolę.

Co by tu jeszcze? Pamiętacie Mariolę o kocim spojrzeniu? Kocie spojrzenie to marzenie wrażliwych na punkcie środowiska etyków. Ich zdaniem, genetyczna modyfikacja wzroku człowieka tak, by nocą widział jak kot, może przynieść gigantyczne oszczędności. Nocą musielibyśmy bowiem mniej świecić i zużywać mniej energii. Ok, przyznają, że to jeszcze odległa koncepcja, ale oni już na ten pomysł wpadli.

Autorzy pracy zdają sobie sprawę, że ich propozycje mogą okazać się niewystarczające. Nic nie szkodzi. Jeśli te wszystkie manipulacje nie powstrzymają ocieplenia klimatu, to przecież przyniosą inne korzystne skutki, choćby ograniczenie zużycia wody, czy ulżenie cierpieniom zwierząt hodowlanych. Liao i spółka nie wykluczają też, że ktoś może uznać ich pomysły za absurdalne. Uznają jednak, że i w tym przypadku postęp sprawi kiedyś, że takie projekty będą poważnie rozważane i wprowadzane w życie. Dobrowolnie rzecz jasna.

Cóż, mamy gotowe pomysły, mamy klimatyczną ideologię, która może kiedyś usprawiedliwić wprowadzenie ich w życie. Mamy przepis na "nowy wspaniały świat". Jak się to czyta, ma się ochotę wykrzyknąć zgodnie z literą (choć nie duchem) plakatu dzierżonego podczas niedawnej demonstracji przez pewnego znanego redaktora, ja p...