Trwający od półtora roku maraton wyborczy, przedłużony jeszcze częściowo za sprawą pandemii, a głównie wskutek histerii Koalicji Obywatelskiej, doprowadził nas już chyba na skraj emocjonalnego wyczerpania. Obyśmy za tydzień mieli go już za sobą. Bez uzasadnionych protestów wyborczych. Jeśli chcieliśmy jakoś innowacyjnie zapisać się w historii demokracji, do wyborów 1989 roku, wolnych w 35 procent, możemy sobie teraz dopisać "debatę debat", w której kandydatów do tego samego urzędu dzieliło w tej samej chwili ponad 300 kilometrów. I występowali równocześnie na antenach różnych telewizji. Niczego głupszego już chyba wymyślić się nie da.

Wszyscy wiemy, że prezydent w naszym ustroju nie ma decydującego znaczenia, ale tak jest, że to właśnie jego wybór wydaje nam się najważniejszy. Na nim koncentrują się nasze emocje. Być może to powinno znaleźć wyraz w naszej konstytucji, być może prezydent powinien mieć większe uprawnienia, na razie po prostu chcemy, by był "nasz", a nie "ich". To ma swoje konsekwencje, dużo łatwiej zapamiętać nam, jak głosowaliśmy w wyborach prezydenckich, dużo bardziej boli, jeśli nie wygrał nasz kandydat tylko tamten. Ja na przykład pamiętam, że odkąd od 1989 roku głosuję, tylko raz, w pierwszej turze wyborów prezydenckich, zdarzyło mi się świadomie oddać nieważny głos. Nie ma znaczenia, kiedy to było. Powiedzmy, dawno temu. To był jeden jedyny raz, kiedy miałem pewność, że to głosowanie jest kluczowe, ale nawet w chwili samego głosowania nie byłem w stanie ocenić, który wybór będzie dla Polski, o której marzyłem, lepszy. Potem już nie miałem takiego problemu, teraz też nie.

Tamto doświadczenie pozwala mi sobie dziś jednak wyobrazić, że owszem, nawet w warunkach tak długiej i stabilnej polaryzacji politycznej, jak obecna, można do ostatniej chwili się wahać. A w drugiej turze wyborów prezydenckich to wahanie ma nawet już taki ostateczny wymiar. Jeśli kandydaci w tegorocznych wyborach prezydenckich mieli zamiar kogoś z tych do ostatniej chwili wahających się teraz przekonać, to w "debacie debat" skutecznie udało im się to ukryć. Czas, który - niektórzy z nas z obowiązku, inni z ciekawości, raczej nikt dla przyjemności - spędziliśmy śledząc poniedziałkowe wydarzenia, nikomu z nieprzekonanych niczego raczej nie wyjaśnił. Miał utwierdzić i zmobilizować już zdecydowanych i pewnie tylko do tego się przydał.

Każdy z pomysłów na debatę miał swoje potencjalnie dobre strony. Być może nawet kiedyś oba te formaty, town hall i rozszerzona konferencja prasowa, oczywiście z udziałem obu kandydatów, jakoś się w naszej kulturze politycznej przyjmą. Tym razem wyszły karykaturalnie. Co najciekawsze fakt, że wśród zadających pytania jednemu z kandydatów byli działacze rządzących partii, a kluczowe z punktu widzenia Konfederacji pytania drugiemu z nich zadawał nie tylko dziennikarz, ale równocześnie urzędnik warszawskiego Ratusza, nie jest nas w stanie nawet szczególnie zaskoczyć i oburzyć. Nie dziwi nic.

W tym tygodniu obaj kandydaci kręcą się już wokół wcześniej nazwijmy to... owiecowanych tematów, grając raczej bezpiecznie niż skutecznie. Z poniedziałkowych dyskusji pozostanie nam co najwyżej szczepionkowa kontrowersja, towarzysząca wypowiedzi Andrzeja Dudy i fakt, że Rafał Trzaskowski nie potrafił konkretnie odpowiedzieć na większość pytań, ani o tzw. przywracanie praworządności, ani o finansowanie swoich obietnic, ani o konwencję stambulską. Co do szczepionkowej kontrowersji, nie dostrzegam tam skandalu, owszem wolałbym, żeby prezydent powiedział wprost, że wypowiedział się nie do końca precyzyjnie i tym zamknął sprawę. Ale przyznawanie się do czegokolwiek nie jest obecnie w cenie. Zwolennicy Rafała Trzaskowskiego powinni tymczasem przyznać, nawet prywatnie przed sobą, że ich kandydat uprawia kompletne pustosłowie. Co oczywiście nie odbiera mu szans, że zostanie wybrany. Taką mamy politykę.

Takie też mamy media, czego najlepszym dowodem jest "afera" z ułaskawieniem przez prezydenta pewnego pedofila. Sprawa bulwersująca może na pierwszy rzut oka, po wyjściu na jaw kolejnych szczegółów i okoliczności zasługiwała na to, by o niej po prostu zapomnieć. Owszem, może to być przyczynek do dyskusji na temat samych ułaskawień, samej przemocy domowej, braku pomocy państwa dla jej ofiar. Jednak szybko widać było, że w tym konkretnym przypadku żadnej afery uderzającej w prezydenta się z tego nie ukręci, robienie tego na siłę, także niesławną okładką pewnego brukowca, jest cyniczne i niesmaczne. I owszem uderza przede wszystkim w same najbardziej zainteresowane osoby. Fakt, że tego użyto pokazuje, że w kampanii opozycji amunicja się kończy.

Mimo usilnych starań opozycji nie rośnie gwałtownie liczba przekonanych, że PiS z prezydentem Dudą faktycznie demoluje praworządność, nie zwiększa się grono tych, którzy wierzą, że Rafał Trzaskowski przyczyni się do budowania wspólnoty, jeśli już jakieś hasło prezydenta Warszawy byłoby w stanie porwać wszystkich, to żądanie wyjaśnienia afer, ale przecież wyborcy prezydenta Dudy domagają się tego od dawna, w odniesieniu do afer PO-PSL. Co do afer PiS, to zarówno ich liczba, jak i rozpiętość tematów - od puszczy, przez dziki, wieże, po respiratory - jest tak obszerna, że nie sposób się nimi istotnie przejąć, wspomnienie tych zaległych, jeszcze z tamtych czasów, dominuje. Nie twierdzę przy tym, że PiS w ogóle afer nie ma, jednak skwapliwość z jaką próbuje się je na siłę nakręcać, nakazuje wyborcy przynajmniej ostrożność w odbiorze.

Transmisja niemal wszystkich przemówień wyborczych obu kandydatów pokazuje, że są już zmęczeni, jakby utknęli w przekazie. Prezydent powołuje się na to, co wraz z rządem PiS zrobił i obiecuje, że nie da tego zabrać. To właściwie tyle. I to może wystarczyć. Jego dzisiejsze popołudniowe wystąpienie z jakąś niejasną ofertą współpracy w budowie koalicji polskich spraw - przyznam - trudno nawet konkretnie skomentować. Interpretuję to raczej jako apel, być może z niejasnym sygnałem o możliwej budowie szerszego porozumienia parlamentarnego. Być może.

Wydawać by się mogło, że Rafał Trzaskowski powinien być mniej tym wszystkim znużony, a jednak widać, że poza zestaw komunałów nie jest w stanie już wyjść. Być może jego wyborcom nie przeszkadza, że w jednym zdaniu mówi, że przy podpisywaniu ustaw będzie się kierował własnym rozumem i... przede wszystkim głosem wyborców, być może nie przeszkadza im zdanie w rodzaju "rządzący myślą być może - bo takie dochodzą do nas sygnały - o likwidacji powiatów. Nawet jeżeli się okaże, że to nieprawda, to na pewno nie traktują powiatów poważnie". Być może nikt nie zadaje sobie pytania, dlaczego taki ekspert od Unii Europejskiej w odniesieniu do polityki wobec Brukseli deklaruje tylko, że może wyciągnąć więcej pieniędzy. Być może w ogóle nie ma znaczenia co kandydaci mówią, byle nie powiedzieli zdania, które da się wyciąć z kontekstu i grzać nim całą dobę.

Mogę się oczywiście mylić, ale mam wrażenie, że w nakręcaniu spirali politycznej niechęci dochodzimy już do kolejnej ściany. I nasza tolerancja na dalsze narastanie napięcia może być już ograniczona. Ostry cień przydługiej kampanii podzielił nas jeszcze bardziej, niż do tej pory wydawało się możliwe. Biorąc pod uwagę, że po tych wyborach mniej więcej połowa zaangażowanych politycznie - a więc głosujących - obywateli, będzie zawiedziona, musimy mieć świadomość, że czeka nas trudne oswajanie się z rzeczywistością. Jeśli wygra Rafał Trzaskowski zapowiedź wypalania rozżarzonym żelazem zwiastuje otwartą wojnę na górze, jeśli wygra Andrzej Duda, można oczekiwać więcej tego samego. Wizje środowisk politycznych stojących za kandydatami drastycznie się różnią, a my nie możemy udawać, że tego nie rozumiemy. Wręcz przeciwnie, dokładnie wiemy, o co może toczyć się gra. Pozostaje pójść i wybrać. Miłego głosowania.