O tym, że Polacy chcą zmiany wie już dziś w naszym kraju każdy. Lista spraw, którą chcieliby zmienić jest jednak wciąż przedmiotem debaty. Jedna strona utrzymuje, że przede wszystkim chcieliby zmienić rząd. Druga, że chcieliby zmienić tylko sposób, w jaki rząd informuje o swoich nieustających sukcesach. Są szanse, że wybory parlamentarne pozwolą ustalić, kto ma rację, albo przynajmniej "czyja racja jest większa", ale to nie jest pewne. A nie jest pewne, bo brak nam języka, który potrafiłby rzeczywistość wystarczająco precyzyjnie opisać.

Język debaty publicznej od 10 lat jest w naszym kraju w istocie językiem permanentnej kłótni, który dzieli nas niemal na równi z poglądami, a chwilami nawet głębiej, niż PRL-owskie pochodzenie. Podobny staje się też język rozmowy na niemal dowolny już temat. Zacięliśmy się już i zapiekli tak bardzo, że w wielu sprawach nie jesteśmy w stanie ani debatować, ani rozmawiać, ani przekonywać się, ani wreszcie normalnie, jeśli już nie pięknie, się różnić. Nie potrafimy rozmawiać ani o polityce, ani o religii, ani o teatrze, książce, wreszcie d... Maryni. Wszystko jest już tożsamościowe.

Ta całkowita standaryzacja przekazu, wpisywanie się w jedną lub drugą stronę sporu i zgodne z tym przypisaniem formułowanie opinii staje się naszym przekleństwem, blokuje szanse na kompromis, zaostrza problemy zamiast je łagodzić. I nie udawajmy, że to wszystko się wzięło z niczego i to tylko odbicie naszych polskich warcholskich inklinacji. Nieprawda. Owszem lubimy mieć odrębne zdanie, różne opinie, lubimy się spierać, ale obecny kształt tego sporu i towarzysząca mu retoryka to już owoc uprawianej na masową skalę postpolityki. Widoczny nie tylko zresztą w Polsce. Nie mam żadnych wątpliwości, kto u nas jest temu winny, a przynajmniej bardziej winny, ale w tym wyjątkowym przypadku nie o wykazywanie win najbardziej chodzi, warto więc na chwilę choć do pewnego stopnia o tym zapomnieć.

Jestem przekonany, że nadzieje na nową jakość w polskim życiu publicznym będą miały szanse się spełnić tylko w warunkach nowej debaty, której nie zdominują ani PR, ani przemysł pogardy, ani poetyka internetowego hejtu. Ten z kreatorów i komentatorów życia publicznego, komu uda się dotrzeć do odbiorcy z opinią, która nie ograniczy się do obowiązkowych "przekazów dnia", ani tradycyjnego pustosłowia, będzie miał z czasem coraz większe szanse. Na razie wciąż dominuje retoryka rozliczania prezydenta elekta przed zaprzysiężeniem przez jednych i (znacznie mniej widoczna, ale jednak) taktyka wynoszenia go pod niebiosa przez drugich, szukanie każdego promyka nadziei dla rządu przez jednych i podkreślanie jego totalnej beznadziei przez drugich, ale prędzej, czy później to musi się zmienić. Im prędzej, tym lepiej. Widoczne po wyborach prezydenckich, mniej lub bardziej śmiałe rozszerzenie pewnych horyzontów myślenia daje taką szansę, choć zapewne jeszcze nie przed wyborami parlamentarnymi.

Sądzę, że debaty w Polsce nie naprawią nam ludzie o poglądach umiarkowanych, nazwijmy ich niezaangażowanymi. Z dwóch powodów. Po pierwsze, tym naprawdę niezaangażowanym nie zależy. Po drugie, wśród tych którym zależy niezaangażowanych jest jak na lekarstwo. Do zmiany muszą więc doprowadzić zaangażowani, którzy nie szczędzili sobie do tej pory ostrych słów, ale mimo wszystko podejmą wysiłek, by nieco emocje i język powściągnąć. Ci, którym się to uda będą moim zdaniem coraz bardziej opiniotwórczy, ci, którzy nie będą chcieli lub nie dadzą rady, coraz mniej. I nie chodzi mi wcale o ukrywanie wyrazistych poglądów, bez których żadnej debaty nie ma, ale dostrzeżenie, że można wyrażać je po ludzku, albo po świńsku. I tyle.

Oczywiście łatwiej to powiedzieć, niż zrobić między innymi dlatego, że praktycznie wszyscy (poza osobami mającymi konkretny interes lub specjalnie zadaniowanymi) jesteśmy święcie przekonani, że mamy rację. To my wiemy, jak naprawdę jest, "tamci" się mylą. Do tego wszystkiego, jeśli nawet zdajemy sobie sprawę, że bywamy nieobiektywni, to przecież my jesteśmy najmniej nieobiektywni, wszyscy inni - bardziej. To ostatnie wrażenie jest silnie wbudowane w nasz proces myślenia. I także nie jest polską specjalnością. W eksperymencie przeprowadzonym ostatnio w USA i Wielkiej Brytanii okazało się, że 661 badanych zaledwie JEDEN!!! był skłonny stwierdzić, że jest mniej obiektywny, niż inni. Wszyscy pozostali większy brak obiektywizmu zarzucali wszystkim, tylko nie sobie.

Przykłady z naszego podwórka? A właśnie, że nie będzie żadnych przykładów. Wszyscy znamy je aż za dobrze. I nie udawajmy, że są tylko po "tamtej" stronie. Są i tu i tam, choć trudno nie zauważyć, że zawsze eskalacji złych emocji sprzyja frustracja. A frustrację niektórych widać teraz ogromną.

Wszystko wskazuje na to, że nadzieje i oczekiwania stojące przed prezydentem elektem są wielkie i będą jeszcze większe. I na obecnym etapie są to nadzieje zarówno tych, którzy liczą, że da radę, jak i tych, którzy czekają, by się wyłożył. Podobnie wielkie nadzieje będą towarzyszyły władzy wybranej po październikowych wyborach parlamentarnych. Szczególnie jeśli to będzie nowa władza. Jestem przekonany, że odzywając się do siebie po ludzku, dbając o pewną elegancję języka debaty publicznej mamy szanse sprawić, że nam wszystkim "uda się trochę bardziej". Może warto spróbować?