Wygląda na to, że my liberałowie i my konserwatyści, my z lewicy i my z prawicy musimy się do siebie przyzwyczaić. Musimy znaleźć sposób rozmowy, czasem przekonywania się i... porzucić nadzieje, że da się drugą stronę zadeptać i zniszczyć. Parę tygodni temu wpadły mi w ręce doniesienia naukowców z Uniwersytetu w Toronto, którzy twierdzą, że współistnienie i względna równowaga obu postaw politycznych ma we współczesnym społeczeństwie uzasadnienie ewolucyjne i jest dla ludzkości najkorzystniejsza. Mam wrażenie, że w obecnym, napiętym okresie kampanii wyborczej ich myśl może nam się przydać, może pozwolić nam się nieco uspokoić.

Kanadyjscy psychologowie piszą, że sympatie polityczne są ściśle związane z naszą osobowością, a cechy naszego charakteru mają duże znaczenie w wyborach. Ich badania pokazały, że zgodnie z powszechnym przekonaniem osoby określające się jako liberałowie częściej zwracają uwagę na pojęcie równości, są bardziej współczujące i otwarte. Z kolei konserwatyści są bardziej przywiązani do tradycyjnego porządku i zwracają uwagę na przestrzeganie norm społecznych. Te skłonności są głęboko zapisane w naszej psychice, być może mają nawet podłoże genetyczne i nie zmieniamy ich łatwo pod wpływem takiej czy innej agitacji wyborczej. Coś w tym jest, nasze poglądy opierają się przecież często jakiejkolwiek merytorycznej argumentacji.

Doświadczenia starych demokracji, w których podział sceny politycznej na lewicę i prawicę miał czas się ukształtować można na razie tylko w części przełożyć na grunt polski. Nasza scena polityczna przez ostatnich 20 lat pozostaje pod przemożnym wpływem PRL. Działacze i sympatycy dawnego ustroju wbudowali się w tę rzeczywistość w sposób nie przystający do owego tradycyjnego podziału. Serce mają może i po lewej stronie, ale portfele już po różnych stronach, tam, gdzie akurat w danej chwili "ich portfel" może czuć się bezpieczniej. Środowiska dawnego PRL-u "przyklejając się" w różnych chwilach do różnych partii, a czasem inspirując ich powstanie, uniemożliwiły w praktyce tworzenie się wspólnot politycznych opartych na autentycznych przekonaniach i poglądach. Skutecznie skłóciły też polityków wywodzących się z dawnej opozycji. To dlatego mamy dziś w grze dwie prawicowe partie, które się nie cierpią a w kampanii prześcigają się w socjalnych obietnicach.

Po co o tym pisać właśnie dziś, w ostatnim dniu kampanii? To proste. Te nierozliczone pozostałości po PRL-u przez 20 lat uniemożliwiają nam normalną dyskusję o Polsce. Dyskusję o sprawach najważniejszych i sprawach zupełnie przyziemnych, które wciąż uprzykrzają nam życie. Dyskusję prowadzoną zgodnie z cechami naszej osobowości, konserwatywnej lub liberalnej. Pora to zmienić, pora odzyskać "zdolność do dyskusji". Może te wybory będą dobrą okazją. Może deklaracje Jarosława Kaczyńskiego w tym pomogą.

Zamiast dyskusji, zaproponowano nam w ciągu ostatnich pięciu lat spektakl naruszający nie tylko normy życia politycznego i społecznego, ale także normy zwykłej kultury osobistej. Przekonywano (do pewnego stopnia skutecznie), że szacunek wobec niektórych najwyższych organów państwa nie obowiązuje. Przekonywano, że za swoje słowa odpowiada tylko jedna strona, druga może mówić jedno, robić dokładnie co innego a i tak nikt jej z tego nie rozliczy. Doszło nawet do tego, że części wyborców zaczęto wmawiać, że nie mają prawa głosować, tak, jak głosują, że ich wybór jest "obciachem" i najlepiej, gdyby dali sobie z takim wyborem spokój. Wszystko to w atmosferze ogólnego dobrego samopoczucia tych, którzy przykleili sobie etykietę elity i uznali, że mogą z góry patrzeć na całą resztę. "Elity" dały w ciągu ostatnich miesięcy taki pokaz arogancji i pogardy dla wszystkich inaczej myślących, że pojęcie "opiniotwórczości" nabrało zupełnie nowego znaczenia. "Elity" jednak mogą owszem dużo mówić, ale głosuje głównie "cała reszta". Niedziela pokaże, co "cała reszta" naprawdę myśli.

Wynik tych wyborów, jakikolwiek by nie był, to jednak coś więcej, niż pokazanie "czyje na wierzchu". Tragedia w Smoleńsku MUSI przynieść dobre owoce. Musimy o to zadbać w imię szacunku dla tych, którzy tam zginęli. A ponieważ zginęli ludzie różnych politycznych opcji, to staranie o dobro musi być wspólne, niezależne od politycznych przekonań, niezależne od politycznych sympatii. Tych 20 lat już nie nadrobimy, ale być może w obliczu tego wyjątkowego wydarzenia, trzeba zdobyć się na nowe otwarcie, rozpoczęcie narodowej dyskusji na nowo, na nieco innych, niż ostatnio zasadach. Może wspólnym wysiłkiem uda się wyjść z kręgu populizmu i równocześnie uniknąć pułapki postpolityki. Jeśli potwierdzi się, że obie strony politycznego sporu są mniej więcej równie liczne, bez względu na to, kto wygra, będzie to sygnał do wznowienia normalnych rozmów.

Wiele będzie zależało od tego, czy ten sygnał dotrze do premiera. Donald Tusk po 10 kwietnia nie wykazał najdrobniejszej woli zmiany metody uprawiania polityki. Najwyższy czas, by po raz pierwszy od pięciu lat, coś dla zgody narodowej uczynił. Razem z nowym prezydentem. Ktokolwiek nim będzie.