Ja pamiętam. Pierwsza myśl. Wypadek, kłopoty przy lądowaniu? Czemuż oni ciągle latają tym złomem? Druga myśl? Wszyscy zginęli. Zamach? Przecież jesteśmy w Afganistanie. Kolejna myśl. Czemu lądowali na siłę? Przecież cztery podejścia... Ale zaraz, zaraz... nie było czterech podejść. Kto to wymyślił? Komu zależy na tym, byśmy myśleli, że lądowali na siłę? I skąd, chwilę po katastrofie oni już wiedzą, że to był błąd pilotów?

Tych myśli w pierwszych dniach było wiele. Oprócz szoku, żalu, współczucia i bezsilnej wściekłości, przede wszystkim pytania, co dokładnie się stało. Dziś, trzy lata po tamtych dniach, nadal nie mam wrażenia, że odpowiedzi na te pytania znamy. Wiemy już jednak znacznie więcej niż wtedy. Mamy za sobą trzy lata obserwacji procesu wyjaśniania przyczyn tamtej tragedii. I to jak się owo "wyjaśnianie" odbywa, wiele nam może powiedzieć.

Nie zamierzam nikogo przekonywać, że było tak albo inaczej. Tak naprawdę, większość z nas do dziś zachowuje w tej sprawie opinię z czasu tuż po tamtej tragedii. Dlatego proponuję spojrzenie wstecz i przypomnienie sobie, co wtedy myśleliśmy. I refleksję, czy przez te trzy lata, fakty, które do nas dotarły, w jakikolwiek sposób wpłynęły na to, jakie dziś mamy zdanie.

Polska opinia publiczna podzieliła się szybko. Część wierzyła w proponowane jej przekazy o "arcyboleśnie prostych" przyczynach katastrofy, była przekonana, że państwo polskie w obliczu katastrofy rzeczywiście "zdało egzamin", a w stosunku do Rosjan gotowa była mówić za pierwszymi stronami gazet "spasiba". Jej zdaniem, nie było podstaw do nieufności wobec Moskwy, zwracanie się w sprawie do instytucji międzynarodowych było nieuzasadnione, a tragedia mogła tylko doprowadzić do polsko-rosyjskiego pojednania. No i była już wtedy druga grupa, której od początku wszystkie te powyższe twierdzenia po prostu nie mieściły się w głowie.

Wszystkich, którzy wtedy ufali, że śledztwo będzie uczciwe i sprawne, a współpraca z Rosją wzorowa chciałbym teraz zapytać, czy zakładali wtedy, że po trzech latach wrak tupolewa do Polski nie wróci, polscy śledczy nie będą mieli oryginałów czarnych skrzynek, ekshumacje ofiar pokażą, że dochodziło do zamiany ciał, a sposób traktowania szczątków daleki był od cywilizowanych zwyczajów? Czy zakładali, że istotą pełnej współpracy obu stron będzie nagłe opublikowanie raportu MAK całkowicie negującego jakąkolwiek odpowiedzialność strony rosyjskiej i zarzucającemu dowódcy polskiego lotnictwa pijaństwo? Czy przewidywali, że zapowiedzi polskiego premiera, że w odpowiedzi na raport MAK odwoła się do instytucji międzynarodowych, okażą się... tylko zapowiedziami? Czy sądzili, że polska prokuratura podejmie próby sprawdzenia, czy na tupolewie nie było materiałów wybuchowych dopiero 2,5 roku po katastrofie? Czy zakładali wreszcie, że gorące zapewnienia przyszłej marszałek Sejmu o "przekopywaniu na metr" i "staniu ramię w ramię przy stołach sekcyjnych" nie znajdą potwierdzenia w rzeczywistości?  Czy wszystko to, co wiemy dziś, było elementem scenariusza, który wtedy, po 10. kwietnia uznawali za możliwy? Czy wiedząc wtedy to, co wiedzą dzisiaj, też mieliby zaufanie?

W sprawie przebiegu śledztwa niestety potwierdziły się obawy tych z nas, którzy ani Rosjanom, ani instytucjom polskiego państwa nie ufali. To marna dla nich satysfakcja, ale mocny argument za tym, by zmierzyć się i z wątpliwościami co do samego przebiegu katastrofy. Jesteśmy to winni ofiarom, ich rodzinom i sobie. Jeśli w tej chwili nie ma możliwości rozpoczęcia międzynarodowego śledztwa, eksperci obu stron muszą przynajmniej usiąść przy jednym stole, zmierzyć się z tym, co wiedzą i z tym, o czym nie chcą słyszeć. W naszym imieniu. I w naszym wspólnym interesie.