W Ewie Kopacz, jako premierze Rzeczpospolitej tylko płeć mi nie przeszkadza, przeszkadza mi natomiast wszystko inne, głównie jej dotychczasowa kariera i sposób, w jaki sprawowała dotąd wysokie, w tym niemal najwyższe urzędy w państwie. Czy to czyni ze mnie seksistę, czy feministę, a może antyseksistę, ale z silnym pierwiastkiem tradycjonalizmu? Czy jestem w stanie jakoś udowodnić, że konsekwentnie krytyczna ocena pani minister-marszałek-premier jako polityka nie ma nic wspólnego z ciasnym stereotypem? To niełatwe.

Trudność polega na tym, że krytyka kobiety na każdym eksponowanym stanowisku, a szczególnie na stanowisku "typowo męskim" jest przez front feministyczny z góry uznawana za z natury seksistowską i żadne argumenty, świadczące przeciw tej tezie, nie są przyjmowane. Mówię przy tym o naprawdę bardzo wąskim zestawie "typowo męskich" stanowisk, typu choćby ministra sportu, bo przecież wiadomo, że tylko mężczyźni mogą tracić czas na coś tak bezsensownego, jak kibicowanie. Minister Mucha była krytykowana za to, że na sporcie się nie zna i że podejmuje błędne decyzje, ale feministyczny front dopatrywał się w tym seksizmu. Niesłusznie.

Rządy Ewy Kopacz i jej "najbardziej sfeminizowanego rządu w dziejach III RP" będą teraz osobliwą formą "gender studies". Normalnie te badania mają pokazywać, że kobiety i mężczyźni niczym się w gruncie rzeczy nie różnią, a ich role kulturowe i społeczne mogą się dowolnie przeplatać i kształtować według aktualnych potrzeb i ogólnego widzimisię. Badania genderowe nie są bowiem zainteresowane sprawdzaniem, jak jest, tylko głoszeniem jedynie słusznej prawdy. To chyba od dawna już wiemy, prawda? Tym razem owe badania mają jednak pokazać jakąś zmianę. Jaką, nie wiadomo, bo przecież Donald Tusk najwybitniejszym przywódcą był. Czy więc Ewa Kopacz ma być lepsza, czy równie dobra? Aż cieszę się na myśl o skręcających się od spinu głowach "obiektywnych" komentatorów naszej rzeczywistości.

Niestety mam silne przeczucie, że to oryginalna genderowa teza zostanie potwierdzona i bogaty w pierwiastek damski gabinet nie będzie od poprzedniego w najmniejszym stopniu lepszy. To przekonanie opiera się na obserwacji jednej podstawowej cechy nowej pani premier - całkowitej, ideowej nieodróżnialności Ewy Kopacz od politycznego patrona zwanego dotąd PDT, a od pewnego czasu BPDT, czyli byłym... itd. Pani premier w swej działalności w ministerstwie zdrowia, w Smoleńsku, w Prezydium Sejmu pokazała wiele cech, które ją do poprzednika upodobniają. Dzięki nim dostała nową posadę. Mam też wrażenie, że dla BPDT wątpliwości, czy pani premier wraz z całym rządem się aby nie wykopyrtnie, nie mają teraz żadnego znaczenia.

Feministki jednego dnia wskazują na potrzebę parytetu, który wprowadzi do polityki więcej kobiecego punktu widzenia, by drugiego dnia oburzać się, jeśli od kobiet oczekuje się "stereotypowych" cech, czyli większej empatii, kultury, wrażliwości i zdolności koncyliacyjnych. Tu nie ma obawy, po minister-marszałek-premier Kopacz żadnej z tych pięknych i korzystnych dla społeczności cech spodziewać się nie można. Pokazała to wcześniej wielokrotnie. A że przypadku kobiet na eksponowanych stanowiskach kłamstwa, czy choćby niedotrzymywanie obietnic, wciąż zadziwia nas jakby bardziej, to już pewnie skutek naszego ciasnego, tradycyjnego myślenia.

Tu pozwolę sobie na małą, acz istotną, dygresję. Narodowe Instytuty Zdrowia w Stanach Zjednoczonych zdecydowały się na dotację w wysokości 10 milionów złotych dla 80 naukowców, którzy przeprowadzą badania dotyczące różnic diagnostyki, przebiegu i terapii chorób u kobiet i mężczyzn. Chodzi o najróżniejsze dziedziny, od uzależnień, po migreny i udary mózgu. Jak informuje tygodnik "New Scientist", wcześniejsze badania pokazały gigantyczną nadreprezentację mężczyzn w badaniach medycznych, najsilniej widoczną w neurologii. Badania na samych mężczyznach prowadzone są w tej dziedzinie 5,5 razy częściej, niż na samych kobietach.

Przyczyna takiego stanu rzeczy jest dość prosta, badania na podlegających wahaniom hormonalnym kobietach są znacznie trudniejsze. Amerykańskie władze medyczne dostrzegają w tym jednak problem. Coraz częściej "męskie" badania nie pomagają w rozwiązywaniu "kobiecych" problemów. Jeśli tak mają wyglądać "gender studies" to ja się pod nimi podpisuję obiema rękami. Tyle, że - drogie panie dżenderystki - potrzeba ich prowadzenia jest dowodem na to, że mózg kobiety i mężczyzny nie jest wbrew waszym twierdzeniom jednakowy. I całe szczęście. Nawet jeśli to ma oznaczyć, że Wasz jest pod każdym względem lepszy.

Wracając do naszych, gabinetowych "gender studies", nie sądzę, by rządy pani premier, której jedyną zauważalną dotychczas publicznie cechą jest ślepa lojalność wobec Donalda Tuska, były w stanie przynieść nam coś dobrego. I nie przyjmuję do wiadomości, że jej rządowi należą się jakieś "dni spokoju". Na żadną taryfę ulgową, żadne punkty za przyrodzenie pani premier liczyć nie może, bo chodzi tu o sprawy naprawdę ważne dla Polski. Nieskończenie poważniejsze, niż przyszłe losy Platformy Obywatelskiej.