Należę do tych, którzy uznają, że znaczenie tych konkretnych wyborów do Parlamentu Europejskiego znacznie przekracza ramy naszego lokalnego, wewnątrzpolskiego konfliktu politycznego. Równocześnie jednak rozumiem powody, dla których kampania przed tymi wyborami ma u nas tak bardzo wewnętrzny charakter. Mamy przed sobą faktycznie pierwszą turę jesiennego głosowania i zależy od niej znacznie więcej niż to, kto po wakacjach będzie w Brukseli jadał mule. Owszem, przydałoby się, by do parlamentu Europejskiego pojechała grupa ludzi gotowych, mimo różnic, do współdziałania dla dobra Polski, ale chyba już nawet na to nie liczę.

Nie wiem, czy Grzegorz Schetyna et consortes zdecydowaliby się na stworzenie Koalicji Europejskiej, gdyby wiedzieli, że na ostatniej prostej tej kampanii sondaże nie dadzą jej jednoznacznego, wyraźnego zwycięstwa nad PiS. Przyzwyczailiśmy się już do takiego stanu rzeczy, ale wypada uświadomić sobie, że opozycyjny projekt doznaje w ten sposób bolesnego upokorzenia, które może nieco złagodzić tylko w jeden sposób, wygrywając, choćby o włos, niedzielne wybory. Generalnie nikt nie ma wątpliwości, że głosowanie w europejskich wyborach jest dla planów odsunięcia Prawa i Sprawiedliwości od władzy kluczowe. Jeśli KE wygra, może liczyć na wzmocnienie antyPIS-owskiego trendu, jeśli przegra, utknie w miejscu, gdzie nie jest gotowa zostać ani chwili dłużej. Osobliwe pospolite ruszenie antyPIS-u, poza chęcią odsunięcia obecnej władzy i jeszcze przebicia jej osikowym kołkiem, nie ma ze sobą wiele wspólnego. Dotrwanie w tym samym składzie do jesiennych wyborów po ewentualnej porażce, może być trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe.

Jeśli jednak coś się Koalicji Europejskiej naprawdę udało, to udało jej się poważnie i prawdziwie wystraszyć PiS. Myślę, że rządzący dość dobrze zdają sobie sprawę, że opozycja totalna chce ich nie tylko pozbawić władzy, ale rzeczywiście i nie na niby powsadzać do więzień. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że widmo ewentualnej, jesiennej porażki zaczęło mocno nad Nowogrodzką krążyć, skoro prezes Jarosław Kaczyński zdecydował się uruchomić program nazwanej potem jego imieniem "piątki". Nie jestem przeciwny żadnemu z punktów tego programu, ale podobnie jak wielu, niekoniecznie nawet wrogich PiS-owi obserwatorów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obietnice złożono pospiesznie i w nie do końca przemyślany sposób. Taktyka pod tytułem "damy Ci to, co tamci mogą ci ewentualnie obiecać" jest pewnym politycznym odkryciem i może okazać się skuteczna, ale nie daje się do końca pogodzić z wizją poważnego, stabilnego państwa.

Ciekawy kontekst do tej naszej pisowsko - antyPIS-owskiej debaty dają wyniki badań naukowców z University of Virginia. Na łamach czasopisma "Journal of Personality and Social Psychology" opisują oni w tym tygodniu dowody na istnienie efektu pewnego społecznego zakłamania. Na podstawie swoich obserwacji stwierdzają, że osoby uznające się za członków wyższej klasy społecznej mają nadmierne wyobrażenie o własnej wartości i mocno przesadzone przekonanie o tym, że są lepsi od innych. Co ciekawe, ich pewność siebie wychodzi im jednak na zdrowie, inni interpretują bowiem ich bufonadę jako oznakę kompetencji i w ten sposób nie tylko akceptują status quo, ale nawet przyczyniają się do jego utrwalenia.

Badania prowadzone w Stanach Zjednoczonych i Meksyku mogą mieć moim zdaniem pewne przełożenie na sytuację u nas. Niekoniecznie jednak dla istotnej części opozycji, korzystne. Środowiska obecnie opozycyjne po utracie władzy, niemal od początku uznały, że PiS-owcy to zbiór słabo wykształconych, zapyziałych w swoim tradycyjnym konserwatyzmie nieudaczników. Musiało minąć nieco czasu, by badania pod kierunkiem dr hab. Macieja Gduli wprowadziły im tu delikatny dysonans poznawczy. Obraz niebiednych i niegłupich PiS-owców się jednak w głowie opozycji na dobre nie zagnieździł. Przed wyborami wyraźnie dominuje tam przekonanie o własnej wyższości. Problem w tym, że ową wyższość trzeba raz na jakiś czas potwierdzić. A to szczególną kulturą wypowiedzi, a to błyskotliwością diagnozy, a to wreszcie oryginalnością pomysłu na przyszłość. Tego wszystkiego w opozycyjnej narracji nie ma.

Przyczyny owego deficytu nie są tak trudne do określenia. Nie trzeba nawet udowadniać nikomu, że jest mało kulturalny, czy mało przenikliwy. Wszystko za sprawą powszechnie w kręgach opozycji obowiązującego pragnienia, by "było, jak było". Czołowe siły Koalicji Europejskiej nadal nie mają, podobnie jak wcześniej nie miały sobie nic do zarzucenia. Jakim cudem można mieć pomysł na odważną diagnozę problemów i w jaki sposób można wymyślić strategię rozwoju kraju, jeśli konsekwentnie uznaje się, że kiedyś, do czasu gdy PiS wszystko popsuł, było świetnie. Ów przyjęty od razu i zabetonowany przez ostatnie lata brak odpowiedzialności za cokolwiek, co teoretycznie, ewentualnie, w drodze wyjątku mogło być nie całkiem super, praktycznie uniemożliwia stworzenie czegoś nowego. By przedstawić wyborcom program inny, niż wyrzucenie PiS-u na śmietnik, "klasa wyższa" naszej polityki musiałaby się przyznać choćby do najdrobniejszych błędów, czy zaniechań. I obiecać siebie w odnowionej formie. Ponieważ nie może tego zrobić, niczego nowego od niej nie usłyszymy.

Taka bufonada nie sprawia jednak wrażenia kompetencji i specjalnie prestiżu nie buduje. Nie ułatwia też rozwiązania problemów z wiarygodnością. Bo skoro oni nawet nie przyznają się do żadnych błędów, no to przecież trudno uwierzyć, że jakoś tak, choć potajemnie, wyciągną z nich wnioski, które wyborcom się przydadzą. Najbardziej zgrzyta zresztą wygłoszony przez Donalda Tuska wykład o potrzebie łączenia. Tak, faktycznie. Jeśli ktoś nie pamiętałby "polityki miłości" z 2007 roku i jej dalszego ciągu, może by się i nabrał. Inni nie. To wszystko nie oznacza oczywiście, że Koalicja Europejska nie może na znaczącą liczbę wyborców liczyć. Moim zdaniem jednak ograniczy się ona do typowego, zabetonowanego przez ostatnie lata antyPIS-u, któremu żadne przedwyborcze obietnice, poza odsunięciem PiS-u od władzy oczywiście, nie są potrzebne. Czy to wystarczy KE do wygranej? Jeśli Wiosna odbierze jej część głosów, wydaje mi się, że nie.