Tu nie chodziło o krzyż, nie chodzi nawet o pomnik, chodzi tylko i wyłącznie o interpretację, jaką historia nada kiedyś tym latom, które mineły od chwili ostatecznego - jak się wtedy wydawało - odsunięcia sił postkomunistycznych od władzy w Polsce. 2005 rok był właśnie takim momentem, który zgodnie z wszelkimi wcześniejszymi zapowiedziami miał nas uwolnić od balastu dźwiganego po 1989 roku zdecydowanie za długo. Nie uwolnił.

Odpowiedzi na pytania, kto zmarnował wtedy gigantyczne społeczne poparcie, kto sprawił, że nie powstała POPIS-owa koalicja w kształcie, który dawał nadzieję na prawdziwe reformy pod hasłem, albo i bez hasła, IV Rzeczpospolitej, będą miały zasadnicze dla oceny tych lat. Tak się składa, że odpowiedzi te są w praktyce tożsame z oceną prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Jedno wynika z drugiego i odwrotnie. Dlatego właśnie sprawa upamiętnienia i uhonorowania prezydenta i przy okazji wszystkich innych ofiar katastrofy Tupolewa stały się po 10 kwietnia zasadniczą osią awantury politycznej w Polsce.

Gdyby pomnik przed Pałacem Prezydenckim mógł sprawić, że Polacy o Lechu Kaczyńskim zapomną, obecne władze już dawno by go postawiły, nawet na miejscu księcia Poniatowskiego.

Spór wokół tego, kto chciał, a kto nie chciał reformować Polski w taki sposób, by była Polską obywatelską, a nie korporacyjno-układowo-sitwianą jest istotą obecnego podziału Polaków. Ten spór nie rozstrzygnie się dziś, czy jutro. Ale coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że kiedy w końcu się rozstrzygnie, to niekoniecznie tak, jak chciałaby rządząca partia. Żyjemy co prawda w świecie, w którym prawda może czasem należeć do tego, kto ma przewagę w sondażach, ale owa sondażowa przewaga nie jest politykom dana raz na zawsze, nawet jeśli bardzo się o nią starają. Polityka uprawiana dla samej władzy, bez wizji reform, bez myślenia o przyszłości państwa, bez szacunku dla jego tradycji prowadzi na manowce.

Donald Tusk przejdzie do historii jako ten, za którego rządów doszło do niewyobrażalnej w nowoczesnym świecie katastrofy. To obiektywny fakt, niezależny od takich, czy innych politycznych interpretacji. Podobnie jak to, że za przygotowanie wizyty prezydenta w Katyniu odpowiadali między innymi szefowie Kancelarii Premiera, resortów Obrony Narodowej i Spraw Zagranicznych. Historia będzie pamiętać, że przez wiele miesięcy nikt nie przyznał się do żadnych zaniedbań, nikt nie poniósł żadnych konsekwencji, że rząd od początku zachowywał się tak, jakby sprawa go w ogóle nie dotyczyła. Historia będzie pamiętać, że media i znaczna część opinii publicznej pozwoliły rządowi tak się zachowywać. Dyskusja o tym, jaki charakter, cywilny, czy wojskowy miał lot Tupolewa, to w ponad pięć miesięcy po katastrofie prawdziwa kpina. Do tej pory wszystkie okoliczności przygotowań do wizyty prezydenta w Katyniu powinny być już ustalone i podane do wiedzy publicznej. Tu nie można już niczego zrzucać na rosyjskie śledztwo, to nasza sprawa wewnętrzna. Jeśli doszło do zaniedbań (a zaniedbanie jest najłagodniejszym z możliwych określeń tego, co mogło się stać), ktoś ponosi za to odpowiedzialność i dawno powinien zostać zdymisjonowany. Rząd który nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności w tak poważnej sprawie - jak rozumiem - nie będzie też odpowiadał za deficyt budżetowy, służbę zdrowia, czy bezpieczeństwo energetyczne.

Kiedy 10 kwietnia nieprzychylni prezydentowi politycy i równie niechętne wobec niego media nagle zaczęły głosić potrzebę "narodowego pojednania", można było przez choćby chwilę odnieść wrażenie, że coś się zmieni. Można było liczyć na otrzeźwienie, że tak, jak po 2005 roku polityki dalej uprawiać nie można, że pogarda, nienawiść i chamstwo w debacie publicznej, zostaną odrzucone. Szybko okazało się jednak, że zmiany nie będą potrzebne. Naród w obliczu tej tragedii zachował się odpowiedzialnie, stanął pod Pałacem Prezydenckim, zaczął się modlić i palić znicze, ludziom nie przyszło do głowy, by wybijać szyby, palić opony i obalać rządy. Wizja "narodowego pojednania" nie była więc dłużej potrzebna i można było porzucić ją pod byle pretekstem. Gdyby nie pojawiła się "sprawa wawelska", zdarzyłoby się co innego.

Nie porzucono jednak innej idei pojednania. Z Rosją. Pojawiła się równie szybko, by przeciwdziałać ewentualnemu narastaniu nastrojów antyrosyjskich. I choć żadnej fali otwartej niechęci wobec Moskwy nie było, ta narracja została akurat utrzymana. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by wątpić w to, że rosyjskie śledztwo będzie prowadzone w otwarty sposób. Mimo to polski rząd zadeklarował, że przyjmie ustalenia Rosjan, że nie chce wspólnego śledztwa, ani udziału w dochodzeniu zagranicznych ekspertów. Dziś widać już jakie przyniosło skutki. Polityka braku wymagań wobec Moskwy doprowadziła do tego, że Rosjanie upokorzyli nas nawet w tak wydawało się prostej i oczywistej sprawie, jak zabezpieczenie wraku samolotu i terenu katastrofy.

Można udawać, że tego wszystkiego się nie widzi, można nie rozliczać rządu i za wszelkie kłopoty obwiniać opozycję, można twierdzić, że w kraju nic niepokojącego się nie dzieje. Można. Do czasu...

PS.

Jakkolwiek odległe mogą się wydawać porównania obecnej sytuacji w Polsce, do tego co dzieje się za Oceanem, nie sposób nie zauważyć, że i tam dojście do władzy ekipy, która miała (według swoich deklaracji) zmienić ton polityki, doprowadziło w praktyce do otwarcia dramatycznych podziałów. Tam także każda ze stron konfliktu ma swój sposób wytłumaczenia tej polaryzacji i tam także rządząca większość twierdzi, ze wszystko byłoby w porządku, gdyby nie przeszkadzająca jej opozycja. Wyraźnie i w kolebce demokracji, przejście od stałej, uporczywej i często nieuczciwej krytyki poprzedniej administracji do "nowego, wspaniałego świata" pod rządami prezydenta Obamy, okazało się bardziej dzielić, niż łączyć. Zbliżają się wybory do Kongresu. Warto będzie je obserwować. Może się czegoś nauczymy.