Niestety należę do psychofanów literatury. Tak to określam, bo to chorobliwe. Gdyby były jakieś trybuny poetyckie na stadionach, byłbym pewnie wrzeszczącym ultrasem. Jeśli ktoś wymyśliłby szaliki z wyszywanymi tytułami powieści, biłbym się na słowa z fanatycznymi czytelnikami pisarzy, których prozy nie znoszę.

Ten patologiczny rys mojej osobowości, i nie ma w tym żadnego felietonowego chwytu à la nieodżałowany Jerzy Pilch, objawia się kompulsywnym kupowaniem książek, także tych, które nie są bliskie mojej (że tak powiem) wrażliwości. Jednak ta łapczywa lektura, zwłaszcza nowości książkowych (ach, gdybym czytał jedynie klasykę!) jest tajemniczym dla mnie wewnętrznym przymusem. Jest w tym coś bardzo podejrzanego (jakiś resentyment?).

Jednak nie będę się w to zagłębiał. To przecież moje prywatne, ba, intymne sprawy, więc kto po tym wstępie nadal czyta mój tekst, może się czuć zażenowany. Proszę więc o wybaczenie, ale to wprowadzenie wydało mi się istotne z powodu tematu tego felietonu. Chciałbym podzielić się moimi osobistymi refleksjami na temat Nagrody Literackiej "Nike", książki tegorocznego laureata oraz gali finałowej w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie, którą obejrzałem w telewizji TVN.

Nagroda, czy ktoś tego chce czy nie, jest bardzo istotnym w naszym kraju wydarzeniem kulturalnym, według mnie najważniejszym jeśli chodzi o literaturę. Alternatywy, choćby Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza, nie mają takiego znaczenia, nie mówiąc o nagłośnieniu i oprawie. Muszą to przyznać nawet ci, którzy nie zgadzają się z linią polityczną i ideową środowiska "Gazety Wyborczej" oraz lansowanego przez ten salon kanonu. (Tak jak ideały artystyczne konserwatywnej prawicy powinny być jakoś obecne w myśleniu liberałów i lewicy. Po prostu dla lepszego, pełniejszego obrazu polskiej kultury.) W tym roku impreza Agory nabrała jeszcze większego prestiżu z powodu jubileuszu dwudziestopięciolecia - "srebrnych godów", jak się obrazowo wyraził ze sceny redaktor Adam Michnik.

Kiedy oglądałem w telewizji podsumowanie tego okresu, prawie się wzruszyłem. Nie tylko dlatego, że zobaczyłem niemal szczenięce oblicza znanych literatów-laureatów i dziewczęce twarze uhonorowanych pisarek. (Ach ten Pilch w pełni sił z okresu swojego "mocnego anioła"!) Na ekranie (wspomnień) ujrzałem także moją kiczowatą, studencką wersję proustowskiego cyklu "W poszukiwaniu straconego czasu". Do głośnych publicznych reminiscencji Agory dobudowałem bowiem sobie w domu małą prywatną agorę z cieniem Wielkiej Postaci. Ujrzałem na ekranie śp. Profesora Jana Błońskiego wręczającego nagrody, co przypomniało mi moje lata żakowskie (nie mylić z redaktorem Jackiem Żakowskim). Profesor był moim Mistrzem, Mentorem i Promotorem na polonistyce na przełomie PRL-u i III RP. 

Jednak dawnych wspomnień czar przykrył zaraz czas współczesny, okrutny. Gdyby żył Krzysztof Kamil Baczyński skomponowałby być może nową wersję swego wiersza: Jeno wyjmij mi z tych oczu/szkło bolesne - obraz dni. Takie skojarzenie z okresem okupacji pojawiło się w mojej głowie, kiedy jeden z pretendentów do "Nike" autor książki "Najlepsze miasto świata" Grzegorz Piątek "wypalił" ze sceny: To całe faszystowskie gó.no, w którym się znajdujemy, też się kiedyś skończy. A echo tej słownej salwy zabrzmiało w komentarzu prowadzącej galę Grażyny Torbickiej: Brawo dla wszystkiego, co pan napisał, co pan powiedział. Tłem tych słów były trzymane przez uczestników gali kartony z wypisanym pytaniem-refrenem: "gdzie są dzieci z Michałowa?". W nawiązaniu do wiersza K.K. Baczyńskiego o "szkle bolesnym", napiszę tylko, że zebranych kłuł w oczy obraz wydarzeń z udziałem imigranckich dzieci na polsko-białoruskiej granicy.

I jak to jest ze wzrokiem, wszystko zależy od punktu widzenia. Gdy jedne oczy płaczą, albo ronią symboliczne łzy, inne oczy są suche i szeroko otwarte, a zamiast żalu i oburzenia wyrażają zdumienie, że można tak lać wodę (słoną) i zakłamywać prawdę o granicy i losach jednego czy drugiego imigranckiego dziecka. Pierwszą grupę możemy podziwiać w jednej telewizji, inną - wprost przeciwnie - w drugiej. Ja już od dawna mam zeza rozbieżnego, oglądając w redakcji i w domu dwa walczące o prymat ekrany. Tak się kształtuje dzisiaj walka o rząd dusz: kto też z Polaków i w której telewizyjnej sali usiądzie w pierwszym, wyborczym rzędzie.

Nie chcę wchodzić na to pole minowe w pasie na granicy dwóch medialnych światów. Jako literackiego psychofana szalenie interesuje mnie tylko to, co się w Polsce pisze i wierszem, i prozą. To dlatego kupiłem sobie i przeczytałem prawie wszystkie 20 książek z szerokiego grona nominatów do "Nike". Trochę już pisałem o moich wrażeniach z lektury niektórych. Teraz poświęcę  nieco więcej uwagi laureatowi - Zbigniewowi Rokicie, autorowi zwycięskiej książki pt. "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku".

Ten tom zwyciężył nie tylko w głównym, ale i w czytelniczym konkursie, więc - można by rzec - jest najbardziej reprezentatywny dla części inteligenckiego środowiska w naszym kraju. Nie chcę się bawić w statystykę, ale z prywatnych obserwacji śmiem twierdzić, że to spora grupa osób, która uważa się za miejscową elitę. (Piszę tak ostrożnie, bo nie wszyscy chcą to uznać za coś oczywistego i dlatego tworzą w Polsce swoją własną - kontrelitę. I bądź tu człowieku mądry, która ma monopol na mądrość!)

I tu, pozwólcie proszę, kolejna dygresja. Powiedzmy - "metodologiczna". Jako kompulsywny czytelnik literatury mam w czasie lektury swoje neurotyczne rytuały. Jednym z nich jest czytanie z ołówkiem w dłoni. Odgrywa ten przyrząd podwójną rolę. Kiedy czytam zakupione Księgi wierszem lub prozą, metalowy ołóweczek pełni funkcję wskaźnika tekstu w mojej "liturgii", niczym mała rączka z palcem - tzw. "jad". Dzięki temu prostemu wynalazkowi szybciej czytam. Bardziej tradycyjna czynność ołówkowa to po prostu podkreślanie i notatki na marginesach. Ileż ja takich glos nie zapisałem na kartkach "Kajś"!

Po co?

- Po ... nic - jakby mógł dosadnie odpowiedzieć Grzegorz Piątek, pretendent do nagrody "Nike".

Bo - serio - ten mój egzemplarz pełen moich "złotych myśli" gdzieś, być może w stertach tomów w domu, właśnie podczas pisania "posiałem". Gdzie? Nie wiem. Więc po tym "posianiu" nic tu prostego - pomyślałem- nie wyrośnie. Cóż, będę czasem zmyślać o "Kajś", bo napiszę wyłącznie z pamięci, nie mając książki przed sobą.

Ale, nie! Tom się w końcu znalazł w trakcie. Ale co postanowione, to postanowione. Nie będę się posiłkował, twardo zdecydowałem. Napiszę z mojej - pustej?- no, nie całkiem (coś tam o Śląsku wiem), ale na pewno głodnej wiedzy głowy. 

Przypominam sobie pierwsze wrażenie, gdy ujrzałem na wstępnych stronach historyczne mapy Śląska i rodzinnej miejscowości oraz - powiedzmy- genealogiczne "drzewko" Autora. Byłem przekonany (bo nie czytałem wcześniej recenzji ani wywiadów ze Zbigniewem Rokitą), że mam w dłoniach książkę historyczną, dzieje regionu pokazane przez pryzmat prywatnych historii.

Jednak Rokita często wykraczał poza ten oczywisty schemat. Wprowadził mnie na przykład do swojego dusznego świata, to znaczy wnętrza swej duszy. W pierwszoosobowej narracji ujawnił wewnętrzną walkę, którą toczył od wczesnej młodości. Dwiema stronami w tej psychomachii były galicyjskość i górnośląskość. To linie domniemanego pochodzenia. Ta wschodnia - inteligencka - część autobiografii jest przez Rokitę traktowana jako "wyższa", podnosząca społeczną pozycję, ale przez to - paradoksalnie - mniej interesująca. Śląska, stopniowo odkrywana, wywoływana z cienia niepamięci, nagłaśniana po przemilczeniach, pracowicie dopisywana po rodzinnej autocenzurze, "domawiana" po niedopowiedzeniach, jest bardziej frapująca, zagadkowa, fascynująca, chociaż "niższa", związana z gorszym towarzyskim statusem, a na dodatek narodowo podejrzana. Dodam do tego jednak, że modna - co objawia się w reportażowych obrazkach i wywiadach, a to z historykami regionu, a to z działaczami - zwolennikami śląskiej autonomii, to znów z bohaterami, dla których ich "polskość" jest nieoczywista, a nawet pozorna.

Z mojego punktu widzenia najbardziej intrygujące były drobne fragmenty studenckich wspomnień Rokity. Kraków okazał się dla niego miastem całkiem obcym ze swoją tradycją "cesarsko-królewską". Muszę przyznać, że i ja nie do końca ze swoją "nowohuckością" czuję się swojsko w tym historycznym klimacie. Bardzo podobny odczuwałem dyskomfort na studiach polonistycznych na UJ. Nie bardzo do dzisiaj rozumiem, na czym polegają te krakowskie sentymenty do austriackiego zaborcy. Tu dzielę z autorem "Kajś" jego dystans do zafascynowanych Austro-Węgrami "Galileuszy" (świetne, dawne, śląskie określenie mieszkańców "Galicji" mógłbym dzisiaj przenieść na upartych piewców czasów C-K.). Mimo że z dużą przyjemnością czytam takich pisarzy jak Józef Roth, Robert Musil czy Andrzej Kuśniewicz, nigdy nie oddawał czci Cesarzowi, ani też nie biłem pokłonów przed dwugłowym orłem.   

Tu jednak moja wspólnota poglądów z Autorem "Kajś" się kończy. Jakie niebezpieczne widzę pokusy dla aspirujących do bycia w salonie na kartach diablo dobrej książki Rokity? Pierwsze, co mi teraz przychodzi do głowy, to cytat z Mickiewicza: "Istny Niemiec, sztuczka kusa". To oczywiście żart, jak groteskowa jest ballada Adama Mickiewicza.

Odniosłem jednak wrażenie podczas lektury, że pisarz ma wyraźną predylekcję do wynoszenia pod niebiosy wszystkiego, co niemieckie, a do strącania polskości w piekielne czeluście. A robi to z iście diabelskim sprytem, samemu nie zajmując właściwie stanowiska, ukazując niby dwie strony medalu, powołując się na autorytety, historyczną dokumentację oraz autentyczne wspomnienia. Jednak - jako rzekomo obiektywny reportażysta, zawsze można tak dobrać elementy narracji, by stworzyły opowieść tendencyjną.     

Nie wiem, czy wynika to z podyktowanego marketingowo poszukiwania oryginalnego punktu widzenia, przekornego podejścia do tematu, czy też jest głębszym zamysłem. (Podczas ceremonii przyznania "Nike" Rokita apelował o obronę i kultywowanie wszelkich "mniejszości".)

Jednak ta obrona - odczułem - odbywa się kosztem większości (tradycyjnej polskości, integralności, państwowej spójności). 
Czasami objawia się to właśnie w doborze rozmówców i argumentacji. Rozgrywa się na poziomie języka. Polega na grze z pojęciami, przenicowywaniu terminów, dekonstruowaniu rzekomych mitów. 

Przykład? (Może i przeze mnie tendencyjnie wybrany. Przyznaję. Jednak tak to sobie zapamiętałem.) Oto mamy analizę fotografii ukazującej arbitralny podział Górnego Śląska po I Wojnie Światowej: dom po niemieckiej stronie, wychodek po polskiej. W Niemczech się je, w Polsce się sra - pisze Rokita. Takie słowa - abstrahując od celu autora - wdrukowują się w umysł. Nawet jeśli Rokicie przyświecały satyryczne, groteskowe, prześmiewcze intencje, taki obraz to strzał między oczy, fotograficzny błysk.

Innym przykładem jest bagatelizowanie Powstań Śląskich, przywoływanie sądów, że to był "pucz", albo sporadyczne awantury, to tu, to tam, takie nieciągłe, chaotyczne ruchawki. Uderzyło mnie też podważanie intencji powstańców, twierdzenie, że ich walka to efekt nieukierunkowanej młodzieńczej energii, która akurat tak się skanalizowała. Równie dobrze te młokosy, żeby się wyżyć mogły wstąpić do Armii Czerwonej! 

Zapamiętałem też aluzje do frazeologicznych zwrotów w celu ich dyskredytacji, albo przynajmniej zmianie znaczenia. Mowa na przykład o wójtach "wyklętych", to znaczy rugowanych elementach niemieckiej historii z nazw miejscowych. Wiadomo, kim we naszej współczesnej historii są "wyklęci".

Zastanawia mnie, czemu generalnie służy to podkreślanie dystansu do Polski, do bycia Polakiem. Książka "Kajś" jeszcze pobudziła w tym względzie moją ciekawość. Złośliwcy mogliby zapytać: czy to jest tylko taki snobizm? Jeśli tak, to nie ma o co kruszyć kopii. Nie ma sensu nawet na ten temat pisać. Ot, błahostka. Chwilowa moda? Taki, pardon, regionalny bzik? Tak się jeden z drugim literatem "antynarodowo" bałamuci? Żeby było jasne - to absolutnie nie jest mój pogląd. Ja to poczucie "osobności", a nawet dążenie do emancypacji językowej oraz autonomii regionalnej (państwowej?) traktuję z pełną powagą, jak najbardziej serio. 

Jak przekonująco udowadnia Rokita, sprawa ma głębszą podbudowę i jest związana z historią tego miejsca na mapie Europy. Wiadomo: śląska autonomia to nie jest kwestia współczesna, wymysł działaczy RAŚ. To sprawa, która korzeniami sięga dwudziestolecia międzywojennego. Z książki "Kajś" wyczytałem frapującą argumentację: czym byłaby w tamtym okresie taka "niepodległość" Górnego Śląska i czym by się skończyła. Otóż następowałby coraz większy przechył na stronę niemieckości, a w rezultacie Anschluss, włączenie do Rzeszy na podobieństwo Austrii. 

W takim razie do czego dzisiaj podobne dążenia miałyby prowadzić? Moi czytelnicy pewnie pamiętają, jaką burzę wywołała przed laty wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS uznał twierdzenie, że istnieje "naród śląski" za "zakamuflowaną opcję niemiecką". Załóżmy, że to kompletna bzdura i rojenia "człowieka chorego z nienawiści". Ja sam uważam, że to pogląd mocno przesadzony, a nawet obraźliwy. 

Jednak, jak w takim razie jak rozumieć porównanie przez Rokitę problemów z rejestracją języka śląskiego do statusu języka ukraińskiego? Autor "Kajś" twierdzi, jeśli dobrze zrozumiałem, że dawno temu zarówno Polacy jak i Rosjanie też nie chcieli uznać ukraińskiego za samodzielny język, uważając go za gwarę, coś pośredniego i pośledniego. Jakie są zatem implikacje takiego zestawienia? Jaka się za tym kryje logika? Ukraina dążyła do państwowości i w końcu ją uzyskała. Czy Ślązacy dążą do budowy własnego państwa? Czy Śląsk ma być - jeśli nie chcemy mówić o "opcji niemieckiej", a nie chcemy - polską Katalonią?

Czy temu służy nagminna w książce relatywizacja? Gdy autor "Kajś" przedstawia niemiecko-rosyjsko-polskie sploty losów próbuje udowodnić, że tutejsza historia to prawdziwy węzeł gordyjski i nie da się go rozplątać. Można go tylko przeciąć, jak przecięto Śląsk po I Wojnie Światowej. Jednak, odnoszę wrażenie, że przyjmując taki punkt widzenia można popaść w aksjologiczny nihilizm. Polacy i hitlerowcy, Sowieci i Polacy, hitlerowcy i Sowieci - wszyscy zbijają się w jakiś gombrowiczowski kłąb z "Trans-Atlantyku" rodem. Każdy może nosić w sobie dobry, każdy jest skażony złem. Owszem, indywidualne dzieje mogły być takie. Jednak, jak mi się zdaje, ukazywanie takich poszczególnych historii jako symboli jest - chyba wbrew intencjom autora- zafałszowaniem historii. Tu, według mnie, podziały są jasne. Polska nie była agresorem, w odróżnieniu od Niemiec i Rosji. Nawet jeśli w Powstaniach Śląskich każdy bił się o swoje, to w XVIII wieku Rzeczpospolita została wchłonięta przez zaborców, a nie odwrotnie, prawda? 

Przyznaję jednak, że losy rodzinne samego Zbigniewa Rokity są niesamowicie pogmatwane, bardzo dramatyczne, a korzenie mocno splątane, o czym dowiadujemy się w finale książki.

Jednak tu ja muszę zakończyć felieton. Bez pointy. Każdy tę kropkę na końcu niech postawi sobie sam. Najpierw trzeba jednak zacząć...  czytać sam nagrodzony "Nike" tom. A mimo moich wszystkich obiekcji, zachęcam do lektury "Kajś" Rokity, diabelnie dobrej książki.