Kto z nas – Polaków – nie słyszał o Azji Tuhaj-bejowiczu? To postać u nas powszechnie znana, mimo że nigdy naprawdę nie istniała, to nie jest żaden nasz bohater, a raczej antybohater historyczny. Jak wiadomo, to literacka kreacja Henryka Sienkiewicza. Ten zuchwały, nieokrzesany, gwałtowny, „dziki” mężczyzna był dla autora „Pana Wołodyjowskiego” ucieleśnieniem typowych cech Azjaty. Znakomicie tę postać w filmie zagrał Daniel Olbrychski. A gdybyśmy dzisiaj mieli stworzyć taki azjatycki typ…uprawiania polityki? Przeczytałem szereg analiz na temat ostatnich wydarzeń. I takie roi mi się kino.

"Straszny film o Azji" - tak swoją analizę zatytułował na portalu www.project-syndicate.org Richard N. Haass. Amerykański dyplomata, prezes Rady ds. Stosunków Zagranicznych, przywołuje na początku idealny obraz kontynentu w migawkowym ujęciu. Azja wygląda w nim jak region pozostający w stanie pokoju, ze stabilnymi społeczeństwami, rozwijającymi się gospodarkami i silnymi sojuszami. Ale jeśli spojrzymy na ten obszar świata jak na ruchomy obraz na dużym ekranie, zaobserwujemy jak dynamicznie rozwijający się ekonomicznie obszar zaczyna się rozpadać. Widać to w Azji Wschodniej i na Pacyfiku.

Jednym z powodów jest Korea Północna. Wciąż udało się uniknąć wojny z tym komunistycznym skansenem, ale nie dlatego, że Korea Północna zrobiła coś, by zmniejszyć zagrożenie, jakie stwarza jej broń nuklearna i rakiety balistyczne. Zdaniem Haassa, powodem jest to, że administracja prezydenta USA Donalda Trumpa nie zamieniła swoich płomiennych deklaracji i ognistych gróźb w realne działania. Mimo że zagrożenie nuklearne i rakietowe stwarzane przez Koreę Północną faktycznie wzrosło w tym roku.

Dodajmy do diagnozy amerykańskiego eksperta ostatnią prowokację reżimu Kim Dzong Una. Korea Północna w czwartek wystrzeliła co najmniej dwa pociski ze swojego wschodniego wybrzeża. Były to rakiety balistyczne krótkiego zasięgu, jedna z nich była prawdopodobnie bronią nowego typu. Źródło w japońskim rządzie poinformowało, że pociski nie dotarły do wyłącznej japońskiej strefy ekonomicznej i nie miały wpływu na bezpieczeństwo narodowe Japonii. Jednak ta północnokoreańska manifestacja siły wzbudziła kolejne wątpliwości co do wysiłków na rzecz wznowienia rozmów o denuklearyzacji. A były na to nadzieje po tym, jak Trump i Kim spotkali się w strefie zdemilitaryzowanej pod koniec czerwca.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych Korei Północnej oświadczyło już w tym miesiącu, że odpowie na postępowanie Waszyngtonu. Władze USA miały "jednostronnie odstąpić od zobowiązań" przeprowadzając ćwiczenia wojskowe z Koreą Południową. Północ zagroziła, że ponownie rozważy własne obietnice przerwania testów broni jądrowej i międzykontynentalnych rakiet balistycznych.

We wtorek KCNA -państwowa agencja informacyjna reżimu- poinformowała, że Kim Dzong Un przeprowadził inspekcję dużej, nowo wybudowanej łodzi podwodnej w towarzystwie szefów programów rakietowych. Zasygnalizował dalsze eksperymenty z rakietami balistycznymi wystrzeliwanymi z tych łodzi.

Amerykańscy obserwatorzy wątpią, by reżim Kima kiedykolwiek dokonał denuklearyzacji . Realne pytanie brzmi raczej, czy zgodzi się na ustanowienie pułapu swoich zdolności nuklearnych w zamian za pewne zmniejszenie sankcji . A jeśli tak, to czy podąży drogą ustępstw, czy dotrzyma warunków porozumienia i czy sąsiedzi - tacy jak Japonia- uznają, że mogą być bezpieczni bez rozwoju własnej broni jądrowej.

Ta ostatnia wątpliwość jest podsycana pogorszeniem się stosunków między Japonią a Koreą Południową. Japońscy urzędnicy są zaniepokojeni podejściem Korei Południowej do Korei Północnej. Tokio uznaje tę postawę za zbyt pojednawczą. Są też wściekli na Seul za powrót do żądania, aby Japończycy przeprosili i zrekompensowali dramat koreańskich kobiet wykorzystywanych przez Cesarską Armię Japońską przed i w czasie II wojny światowej. Napięcia między tymi dwoma amerykańskimi sojusznikami wpływają na ich stosunki handlowe i utrudniają koordynację polityki wobec Korei Północnej i Chin. To prawdziwe puzzle.

A mamy kolejne elementy tej układanki w regionie. Spróbujmy stworzyć z rozsypanych kawałków w miarę czytelny obraz. Cztery główne azjatyckie potęgi - Chiny, Japonia, Rosja i Korea Południowa - weszły we wtorek w krótką konfrontację wojskową. Ten bezprecedensowy incydent jeszcze mocniej wstrząsnął pełnym napięć obszarem. Najpierw rosyjski samolot wojenny naruszył południowokoreańską przestrzeń powietrzną, co było pierwszym takim incydentem od czasu wojny koreańskiej. Tak przynajmniej ocenili to  południowokoreańscy urzędnicy resortu obrony. Samolot A-50 dwukrotnie pojawił się w odległości dwunastu mil morskich od spornych wysp Dokdo / Takeshima, które są kontrolowane przez Koreę Południową, ale także przez Japonię. Podczas pierwszego wtargnięcia, władze Korei Południowej oddały osiemdziesiąt strzałów ostrzegawczych. Gdy rosyjski samolot ponownie naruszył przestrzeń powietrzną, południowokoreańskie maszyny ostrzegły go aż 280 strzałami. Moskwa zaprzeczyła, by złamała prawo.

Wcześniej bombowce rosyjskie i chińskie naruszyły również strefę identyfikacji obrony lotniczej Korei Południowej. Moskwa i Pekin stwierdziły, że prowadziły wspólny patrol tego obszaru w celu " pogłębienia stosunków rosyjsko-chińskich " i "doskonalenia" koordynacji zdolności wojskowych. Rosja i Chiny prowadziły już razem gry wojenne na Morzu Wschodniochińskim i Morzu Japońskim. Tym razem jednak  był to ich pierwszy wspólny patrol lotniczy w regionie. I tu jest punkt najważniejszy, w tym miejscu nasze puzzle zaczynają układać się w wyraźny wzór. Patrol rozszerzył współpracę chińsko-rosyjską na morski obszar, o który od dawna rywalizują Koreą Południowa a Japonia. Może to świadczyć o tym, że Pekin i Moskwa jeszcze mocniej wbijają klin w trudne relacje amerykańskich sojuszników i wykorzystują tarcia Seul-Tokio dla własnych korzyści. Może to też odwrócić uwagę od zagrożeń stwarzanych przez Koreę Północną. Niezależnie od tego, czy rosyjsko-chińskie wtargnięcia były zamierzone, przypominają nam o tym, że japońskie i południowokoreańskie interesy mogą ucierpieć, jeśli podkopywana amerykańska infrastruktura bezpieczeństwa ulegnie całkowitej erozji. Waszyngton w pełni zdaje sobie z tego sprawę.

Dlatego też Amerykanie wysłali okręt marynarki wojennej w rejon Cieśniny Tajwańskiej, która oddziela Tajwan od Chin. Ta misja może mocno rozsierdzić Pekin. Tajwan to jeden z najbardziej zapalnych punktów w stosunkach amerykańsko-chińskich, oprócz wojny handlowej, sankcji USA i coraz bardziej asertywnej postawy wojskowej Chin na Morzu Południowochińskim, gdzie Stany Zjednoczone również prowadzą patrole, jak mówią, w celu zapewnienia wolności żeglugi. W środę Chiny ostrzegły, że są gotowe na wojnę, gdyby nastąpił jakikolwiek ruch w kierunku niepodległości Tajwanu, oskarżając Stany Zjednoczone o osłabienie globalnej stabilności i potępiając sprzedaż broni Tajwańczykom. Z kolei krok Amerykanów będzie prawdopodobnie postrzegany przez samorządny Tajwan jako znak poparcia przez administrację prezydenta USA Donalda Trumpa w obliczu rosnących tarć między Tajpej a Pekinem. Stany Zjednoczone nie mają formalnych powiązań z Tajwanem, ale są prawnie zobowiązane do zapewnienia wyspie środków obrony i są jej głównym źródłem broni. Z kolei Pekin zwiększa presję, aby potwierdzić swoją suwerenność nad wyspą, którą uważa za krnąbrną prowincję w swojej polityce "jednych Chin".

Jak widać rosnąca rywalizacja regionalna może przekształcić Azję Północno-Wschodnią z centrum wzrostu gospodarczego w obszar jednego z najważniejszych konfliktów geopolitycznych. I to jest właśnie ten "Straszny film", o którym pisał Richard N. Haass. Jednak nie wszyscy widzą to w czarnych barwach.   

Rosyjski analityk Andrey Sushentsov uważa, że poważna wojna między wiodącymi potęgami wojskowymi jest obecnie niemożliwa. Wprawdzie czynnik wojskowy jest nadal ważny, jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe, ale te same okoliczności wskazują, że mocarstwa militarne nie chcą używać wojny jako metody rozwiązywania różnic między sobą. Globalny pokój jest wspólną wartością i nie ma takiego celu politycznego, za który mógłby zostać poświęcony. Wprawdzie Sushentsov wspomina o stanie "dziwnej zimnej wojny" pisząc o Europie i Rosji, ale dla naszej analizy ten termin można rozciągnąć także na Azję. Gwoli wyjaśnienia - jest to połączenie "dziwnej wojny" z "zimną wojną". Ta pierwsza zwana la Drôle de Guerre miała miejsce w 1939 roku po agresji Niemiec na Polskę. Nasz "sojusznik" Francuzi czekali wówczas na ataki Niemców, ufając, że Linia Maginota uchroni ich przed losem naszego kraju. Francuscy żołnierze wysyłali jedynie nieliczne patrole na przedpola niemieckiej Linii Zygfryda. Natomiast hitlerowcy zajmowali tylko stanowiska na tych umocnieniach, koncentrując się na agresji na Polskę. "Zimna wojna" to stan permanentnego napięcia pomiędzy komunistycznym Wschodem a kapitalistycznym Zachodem. A czym jest "dziwna zimna wojna". Zdaniem Sushentsova to napięte stosunki przy braku agresywnych militarnych działań ofensywnych. Konfrontacja między rywalami ma formę ciągłych prowokacji politycznych. Jeśli tak interpretowalibyśmy ostatnie wydarzenia, to "zaczepne" akcje sił zbrojnych byłyby tylko przedłużeniem politycznej presji. Z jednej strony mamy więc pełne gróźb tweety Trumpa, a z drugiej amerykańskie manifestacje na morzu. Z jednej strony buńczuczne wystąpienia Kim Dzong Una, a z drugiej kolejne próby rakietowe. Ale to miałby być tylko teatr, rodzaj globalnego wrestlingu. Oby to była prawda.

Bo jeśli nie, Azję trzeba by chyba nabić na pal, na kolejną "oś zła". Tylko kto dziś na serio jest w stanie poskromić krnąbrnego syna Tuhaj-beja? Wątpię by amerykańscy stratedzy czytali Henryka Sienkiewicza.