Opada już kurz wzniesiony wokół niewprowadzenia pod obrady Sejmu projektów ustaw dotyczących praw aborcyjnych. Koalicjanci starannie zadbali o to, żeby podważyć publiczne zaufanie do siebie nawzajem, a potem ogłosić, że wszystko jest pod kontrolą. Nie zadbali tylko o rzecz dość podstawową - nadanie chociaż pozoru wiarygodności temu, czym zajmowali publikę przez kilkanaście ostatnich dni.

Po pierwsze - nie wiadomo na czym oparte było oczekiwanie przez Lewicę rozpatrzenia ustaw aborcyjnych na skończonym właśnie posiedzeniu Sejmu. Takiego punktu nie było w opublikowanym 22 lutego porządku jego obrad, a kiedy liderzy Lewicy wzniecali w tej sprawie dym, ostatni ze zgłoszonych projektów nie był nawet drukiem sejmowym, bo zaledwie trafił do konsultacji. 

Po drugie - kluczowych decyzji w tej sprawie Lewica nader gwałtownie zaczęła żądać tuż przed posiedzeniem, kiedy było już na to za późno, zwłaszcza że i tak wypakowane obrady trzeba było praktycznie o jeden dzień skrócić, a umieszczenia w nich wymagały wrzucone do nich także w ostatniej chwili istotne debaty nt. uchwał Sejmu ws. Trybunału Konstytucyjnego i embarga na import żywności z Rosji i Białorusi. 

Po trzecie - grillowany publicznie marszałek Sejmu kluczył zapowiedziami wokół tego chaosu tak, że można to było rozumieć jako zgodę na wprowadzenie aborcji pod obrady, zgodę warunkową, publiczne zwątpienie w taką możliwość, a wreszcie stwierdzenie, że nie będzie na to czasu. Zajęcie niemal jednocześnie wszystkich tych stanowisk dobrze opisuje polityczną elastyczność Szymona Hołowni, niespecjalnie jednak dając szansę jego stanowczości. A tę, dopowiedzmy, musiał wykazać niezależnie od publicznego snucia rozważań pod naciskiem Lewicy i KO - ostatecznie to marszałek decyduje o porządku obrad. 

Po czwarte - niedorzecznym stwierdzeniem "wybory samorządowe będą o aborcji!" politycy Lewicy jawnie przyznali, że wzniecane przez nich spory są dla nich narzędziem do podreperowania swoich notowań przed tymi wyborami. Te, jak wiemy, spadają, a nic nie działa na notowania tak korzystnie, jak kampanijne rozniecenie kontrowersji światopoglądowych i polaryzacja poglądów wyborców na tym tle. 

Kwestia aborcji nie ma jednak jako żywo żadnego związku z wyborami wójtów, burmistrzów, prezydentów miast oraz radnych powiatu czy do sejmików wojewódzkich. Łącząc jedno z drugim Lewica okazała jedynie słabość, nie tylko logiczną. 

Po piąte - marszałkowska opowieść o tym, że zgodę ws. skierowania do dalszych prac wszystkich projektów dot. aborcji znacznie łatwiej będzie uzyskać po wyborach 7 kwietnia niż obecnie - też logiką nie urzeka. Wymieniany przez Szymona Hołownię termin 11 kwietnia przypada owszem, po wyborach, ale tylko po ich pierwszej turze. Druga jest przewidziana na 21 kwietnia.  

Jeśli krewki działacz Lewicy oświadczy 11 kwietnia "druga tura wyborów burmistrzów i prezydentów będzie o aborcji!" - znowu przesuniemy termin jej rozpatrywania przez Sejm? 

A jeśli po tej drugiej turze ktoś znowu powie, że to "wybory do Parlamentu Europejskiego będą o aborcji!" - to trzeba będzie przełożyć debaty w tej sprawie na czerwiec? 

Wszystko powyżej to uwagi elementarne, poświadczające tylko instrumentalne traktowanie sporu o zasady aborcji przez polityków. Poniżej zaś parę zastrzeżeń bardziej generalnych; 

Po szóste - sprawy aborcji nie znalazły się w umowie koalicyjnej, zawartej przez KO, PSL, Polskę 2050 i Lewicę, i nie ma ich tam nieprzypadkowo. Dla istnienia koalicji w innych dziedzinach to tylko kłopot, którego w miarę możliwości powinna unikać. Można to zrobić choćby tak, by oczekiwany efekt osiągnąć bez zmian ustawowych. Premier proponuje rozwiązanie przez NFZ umów z placówkami medycznymi niewykonującymi dopuszczalnych przez prawo zabiegów aborcji i prokuratorskie, z urzędu, badanie przypadków odmowy wykonania zabiegu. 

Po siódme - oczekiwanie wypracowania spójnych zmian prawa na podstawie czterech sprzecznych ze sobą projektów ustaw jest co najmniej naiwnością. Skierowanie ich wszystkich do komisji nadzwyczajnej nie będzie żadnym sukcesem, tylko wstępem do prowadzenia w niej przewlekłej wojny na wyniszczenie przeciwnika, zwracającego się do zupełnie innej grupy wyborców. 

Czy ktoś naprawdę sądzi, że skoro takim problemem jest samo skierowanie czterech projektów do dalszych prac, w ich efekcie da się wypracować efekt, zadowalający i Lewicę, i KO i PSL? 

Po ósme - jeśli z jakichś nadnaturalnych powodów takie prace skończyłyby się udanym przygotowaniem projektu liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, która spełniłaby oczekiwania kobiet - czy ktoś naprawdę wierzy, że prezydent Andrzej Duda taką ustawę podpisze? 

Czy może cały ten żmudny, bolesny i bratobójczy dla koalicji politycznie proces skończy się prezydenckim wetem, po którym koalicjanci będą tylko mogli wzruszyć ramionami i powiedzieć "próbowaliśmy, nie wyszło, szkoda"? 

po dziewiąte wreszcie, już do bólu racjonalnie - może najskuteczniejsze ostatecznie byłoby wyjście uważane przez wielu za moralnie niedopuszczalne? Jednocześnie najbardziej kontrowersyjne, ale też na wskroś i fundamentalnie demokratyczne - referendum? 

Nie zarządzi go prezydent, może to jednak zrobić Sejm. Jeśli wynik byłby wiążący, zobowiązywałby organy państwa do zastosowania się do jego wyniku, którego nie mógłby podważyć także prezydent. 

Referendum jest wyjściem tyleż spornym, co skutecznym.  

A jeśli się nad tym bezdusznie zastanowić, od decyzji podejmowanych przez polityków w imieniu wyborców nie różni się wcale kontrowersyjnością, ale skutecznością, której politykom wyraźnie brak.

Opracowanie: