Radykalizm, populizm i nacjonalizm dochodzi do głosu w Europie. Wszyscy politycy będą musieli się z tym liczyć. Stara unijna gwardia rwie sobie włosy z głowy, ale paradoksalnie może to nam przynieść gospodarczą korzyść. Taką, którą odczujemy we własnych portfelach.

1 lipca obrady zaczyna nowy Parlament Europejski. To będzie już ósma kadencja tej instytucji, ale wyjątkowa, bo najbardziej populistyczna i eurosceptyczna. Pojawi się tam wiele nowych, często zaskakujących twarzy. Francję będzie tam przede wszystkim reprezentować skrajnie prawicowy Front Narodowy pod wodzą Marine Le Pen, córki 86-letniego Jean-Marie Le Pena, który dla większości jest symbolem ksenofobii i nacjonalizmu.

Ciekawie będzie wyglądać także reprezentacja Wielkiej Brytanii, ona w największej części będzie się składać z eurodeputowanych UKIP, czyli Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, kierowanej przez charyzmatycznego, ale i skrajnie antyunijnego Nigela Farage’a.

Eurosceptyków, ale także ksenofobów znajdziemy także w innych krajach. Holendrzy wysłali do europarlamentu solidną reprezentację z Partii Na Rzecz Wolności kontrowersyjnego polityka Geerta Wildersa, który raczył mówić do bezrobotnych Holendrów, że to "pijany Polak zabiera Wam pracę".

Zresztą także my wysłaliśmy do Parlamentu Europejskiego polityków, których jeszcze tam nie było. Świetny wynik osiągnął przecież Kongres Nowej Prawicy pod wodzą Janusza Korwin Mikkego. Krótko mówiąc w Brukseli i Strasburgu będzie się w tej kadencji sporo działa. Stara władza już się boi, niektórzy wieszczą polityczny i w efekcie gospodarczy kryzys. Słusznie? Niekoniecznie. Gospodarczo możemy na tym zyskać.

Oswoić bestię

- Dlaczego mielibyśmy wam dawać cokolwiek? Odpowiedz mi na to pytanie? Dlaczego miałbym na przykład dać Wam Polakom pieniądze na nową linię metra w Warszawie, niech mi to ktoś wytłumaczy! Dlaczego nie pomagać Afryce albo Indiom?

- Afryka nie jest w Unii...

- Ale ja nie chcę być w Unii z Polską.

- Dlaczego?

- Bo chcę się zajmować własnym krajem, rządzić nim demokratycznie przez urny wyborcze. Wolę to niż gnieżdżenie się w unijnym klubie i słuchanie Brukseli.

- Nie wierzy pan w Unię, a czy wierzy w jeden europejski organizm?

-Potrzebne nam są struktury, na podstawie których możemy ze sobą współpracować, handlować na przykład. Ale możemy je tworzyć w Radzie Europy, która działa od lat 40. ubiegłego stulecia. Nie potrzebujemy tych wszystkich unijnych pałaców! Nie potrzebni nam są Barroso czy Van Rompuy. Po prostu nie, i tyle.

To fragment rozmowy, którą przeprowadziłem z Nigelem Faragem w lutym 2013. Spotkaliśmy się wtedy w Brukseli. Dwa piętra nad nami w budynku Justus Lipsius unijni przywódcy negocjowali właśnie nowy budżet wspólnoty na lata 2014-20. Polska walczyła tam wtedy o głośne "300 miliardów złotych". I wygrała. Przegrał za to brytyjski premier David Cameron, który musiał uznać, że jednak wpłaci do unijnego budżetu ogromne pieniądze. Wielu Brytyjczykom, którzy nie mają pracy to się nie podobało. I to ich głosy zgarnął Nigel Farage. Człowiek w Europie znany, ale dopiero od teraz piekielnie wpływowy.

Farage jest typowym Brytyjczykiem. Jeżeli chcesz się z nim umówić na wywiad, to raczej nie w luksusowej restauracji, a na korytarzu, chętniej w prostej kawiarni, a najlepiej w pubie przy piwie. Amerykański "Newsweek" przytoczył niedawno ładne określenie ukute przez Farage’a "każdy pub jest parlamentem". Bo rzeczywiście, jak zauważył tygodnik, w każdym pubie znajdziemy lekko podchmielonych mężczyzn, którzy będą głośno mówili, że ich kraj został zdradzony przez chciwych polityków bez honoru, że władza jest nieudolna, a Bruksela zakłamana. Farage używa właśnie takiego języka. I takich ludzi spotkamy teraz w Europarlamencie. Razem z ich kolegami mówiącymi o tym, że granice trzeba zamknąć. Zwłaszcza dla imigrantów z poza Unii.

Wyzwanie zostało rzucone

"Podstawowe pytanie przeciętnego Polaka to: A co ja z tego k... mam?! Gdzie jest ten pieniądz u mnie w portfelu? A nie że ma wyp... Orlika przed oknami, bo on ma w d... tego Orlika, podobnie jak ma tę autostradę w d...!"

To jeden z barwniejszych cytatów z taśm, którymi przez ostatnie tygodnie żyła duża część kraju. W tej ujawnionej przez tygodnik "Wprost" rozmowie minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz celnie opisuje fakt, dla którego radykałowie albo po prostu populiści osiągają ostatnio sukces. I to nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Pomińmy wulgaryzmy. Myśl jest celna. Dotychczasowe władze Europy nie skupiały się bezpośrednio na ludziach. Ostatnie lata unijni przywódcy spędzili na wyciąganiu gospodarki starego kontynentu z kryzysu. To było potężne zadanie, czasami zdarzały się błędy, ale przetrwaliśmy. Pamiętajmy, że ryzykowaliśmy kolosalną zapaścią. Szczególne zasługi w uratowaniu nas przed gorszym scenariuszem mają tu Europejski Bank Centralny i ECOFIN, czyli grupa europejskich ministrów finansów.

Niestety w tej walce o uratowanie nas przed katastrofą, politycy trochę zapomnieli o zwykłych ludziach, którzy przecież najmocniej ucierpieli. Doskonale to obrazuje wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego w szczególnie dotkniętej kryzysem Grecji, gdzie wszyscy dotychczasowi europosłowie zostali wymienieni. W nowej kadencji do Brukseli i Strasburga pojechali z Hellady wyłącznie debiutanci.

Teraz następuje zmiana. Do tej pory w Parlamencie Europejskim mieliśmy ogromną grupę europosłów, która trochę za bardzo zajmowała się wspólnotą europejską jako celem samym dla siebie. Chętnie mówili o ideałach, o wielkich sprawach. Ci ludzie wyznaczali strategie na 30 lat do przodu, pisali dezyderaty, raporty i wygłaszali odczyty na uczelniach. Ideały oczywiście są ważne, ale chleb dla wielu ważniejszy.

Fakt, że w Europarlamencie mamy teraz ogromną rzeszę radykałów sprawia, że dotychczasowa unijna elita będzie musiała ostrzej wziąć się do roboty i zawalczyć o ponowne uwiedzenie ludzi. Także tych którzy czują się wykluczeni. Stara gwardia europejskiej polityki będzie musiała częściej myśleć o tu i teraz. To może przywrócić nam zdrową równowagę w gospodarce.

Liberalizm odchodzi na półkę

W Europie już teraz widać socjalny zwrot w gospodarce. Niemcy, którzy zawsze się przed tym bronili, niedawno zapowiedzieli wprowadzenie płacy minimalnej. Francuzi chronią swoją gospodarkę jak mogą. Stali się jednym z najbardziej nieprzyjaznych krajów dla zagranicznych firm. Wielka Brytania zwiększyła kwotę wolną od podatku. Także w Polsce idziemy w lewo. Chociaż związki zawodowe wciąż są niezadowolone to płaca minimalna w Polsce rośnie bardzo szybko. W 2000 roku wynosiła 700 zł, w 2008 roku 1126 zł, w 2012 roku 1500, obecnie 1680 złotych, a w przyszłym to ma być 1750 złotych.

Wśród ekonomistów, a zwłaszcza przedsiębiorców bardzo popularne było przekonanie, że wyższa płaca minimalna oznacza wyższe bezrobocie. Szefowie mieli rezygnować z zatrudniania ludzi za większe pieniądze. W teorii to prawda, w praktyce, zwłaszcza polskiej niekoniecznie. Bezrobocie zaczęło od tego roku, po kryzysie spadać. I to nie tylko sezonowo, ale najprawdopodobniej trwale.

Teraz w Europie będziemy mieli więcej takich prosocjalnych zwrotów. Więcej krajów zacznie inwestować we własną gospodarkę. We wspomnianych już taśmach ujawnianych przez "Wprost", mamy wypowiedź Radosława Sikorskiego o bezwartościowym sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. To dotyczy spraw wojskowych, ale także gospodarczych. Na razie wybitnych korzyści ze współpracy z Amerykanami nie mamy. Na pewno więcej dostawaliśmy z Waszyngtonu na początku naszej drogi do demokracji, ale teraz nie mamy żadnych szczególnych praw. To odziera i ludzi i polityków ze złudzeń. Oni widzą, że musimy teraz inwestować w siebie, a niekoniecznie w sojusze, co z drugiej strony w przyszłości może mieć negatywne konsekwencje.

Prawo wyborcze jest jednak nieubłagane. Rosnąca popularność radykałów i populistów sprawia, że teraz europejscy przywódcy muszą mocniej skoncentrować się na tworzeniu przepisów, które będą bardziej odczuwalne dla ludzi. Tak samo krajowi politycy muszą mocno pracować nad tym, chociażby w Polsce, żeby te wywalczone w Brukseli "300 miliardów złotych" jak najbardziej i jak najdłużej powiększało nasze portfele.

Po latach zaciskania pasa i walki o fiskalne oczyszczenie Europy to może nam wyjść na zdrowie. Musimy tylko pamiętać, żeby znowu nie robić tego na kredyt, bo każdy kolejny kryzys zadłużenia będzie - jak głoszą badacze finansowych zawirowań - boleśniejszy. I to jest to miejsce gdzie odpowiedzialność musi się spotkać z populizmem.