Czwartego listopada Amerykanie wcale nie wybierają prezydenta. Przynajmniej bezpośrednio. W ów wtorek wybierani są elektorzy, którzy dopiero 15 grudnia pisemnie zagłosują na dwie osoby – prezydenta i wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych... I wtedy może się zdarzyć, że prezydentem został ten kandydat, który nie dostał ani jednego głosu. Przynajmniej teoretycznie.

Wbrew pozorom, w Stanach Zjednoczonych prezydenta nie wybiera bezpośrednio każdy obywatel. Kandydat na prezydenta, który otrzymałby nawet i 90 procent głosów, niekoniecznie musi zostać głową państwa. O tym, kto będzie mieszkał w Białym Domu przez kolejne cztery lata, decyduje bowiem prawie miesiąc później Kolegium Elektorów. 4 listopada, w pierwszy wtorek miesiąca, Amerykanie nie głosują na kandydata, ale na elektorów. Taką zasadę wymyślili autorzy amerykańskiej konstytucji, kierując się myślą, że zwykły Amerykanin ma zbyt małą wiedzę, by samodzielnie dokonywać wyboru głowy państwa. Zgodnie z tą zasadą, każdy stan będzie wybierał swoich przedstawicieli a ci, z kolei zdecydują, kto będzie prezydentem i wiceprezydentem. Głosować (na elektora) może każdy obywatel USA mieszkający w jednym z 50 stanów lub Dystrykcie Kolumbia. Jednak w przeciwieństwie do, na przykład, Polski, nie mogą głosować Amerykanie na stałe mieszkający za granicą.

O co chodzi?

Walka o prezydencki fotel rozpoczyna się z chwilą nominacji kandydatów przez partię lub zebranie odpowiedniej ilości podpisów przez niezależnych pretendentów. Partie i komitety wyborcze niezależnych kandydatów, zgłaszają do stanowych komisji wyborczych, listę swoich elektorów, którzy stworzą stanowe kolegia. Teraz procedura jest już prosta: każdy kandydat na elektora składa oświadczenie kogo poprze w kolegium. W ten sposób, na kartkach do głosowania, które otrzymuje Amerykanin, znajdują się albo nazwiska kandydata na elektora, z zaznaczeniem na kogo zagłosuje w kolegium albo nazwisko kandydata na prezydenta. Kandydat, który otrzyma najwięcej głosów, zbiera wszystkie miejsca, przyznane temu stanowi, w Kolegium Elektorów. Każdy stan zaś ma tyle elektorów, ilu ma senatorów i kongresmenów w Kongresie. (na przykład, Kalifornia ma 54 senatorów i kongresmenów, tyleż samo miejsc w Kolegium Elektorów). Cale Kolegium Elektorów składa się z 538 członków.

I co dalej?

By zostać prezydentem, trzeba w Kolegium Elektorów zebrać co najmniej 270 głosów. Co ciekawe, kolegium nie zbiera się nigdy: w poniedziałek, po drugiej środzie grudnia - po wyborach - elektorzy zbierają się w swoich stanach i wybierają prezydenta i wiceprezydenta. (można powiedzieć, że właśnie wtedy następują właściwe wybory - w podobny (wyboru dokonał Sejm) sposób wybierano pierwszego prezydenta III RP, Wojciecha Jaruzelskiego) Wyniki wyborów docierają do przewodniczącego Senatu USA (wiceprezydent). Gdy jeden z kandydatów dostanie co najmniej 270 głosów, przewodniczący Senatu, 6 stycznia, następnego roku, ogłasza zwycięzcę.

Co z tego wynika

Taki system wyboru głowy państwa funkcjonuje bez zarzutu od kilkudziesięciu lat. Co się jednak stanie, jeśli po wyborach elekcyjnych, elektorzy zmienią zdanie? (mogą to zrobić, bo nie zabrania im tego prawo, odpowiadają jedynie przed własnym sumieniem i ewentualnie przed swoimi partyjnymi szefami). Nic. Teoretycznie może się zatem zdarzyć taka sytuacja, że wygra kandydat, który nie dostał ani jednego głosu. Tak się zdarzyło jedynie raz (w 1888 roku) w ciągu ponad dwustu lat (czyli tyle, ile liczą sobie Stany Zjednoczone). Wygląda jednak na to, że amerykański system wyborczy, choć mocno skomplikowany, ma się całkiem dobrze i nie słychać by Amerykanie zechcieli zamienić go na bardziej "europejski"...