"Już po wszystkim. Jest niedziela, 10 grudnia 2000 r. Czwarty dzień grudniowego szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Zmęczenie, stres, nieprzespane noce. Nadawałam dla RMF-u, teraz muszę jeszcze opisać dla "Życia", co się wydarzyło. Nie czuję się najlepiej, bo znalazłam się w nie swojej roli. Całą sobotę w pewnym sensie zastępowaliśmy z Jackiem Safutą z PAP-u polskich dyplomatów, których w Nicei zabrakło. A decydowano tu o jednej z najważniejszych spraw dla przyszłości Polski: podziale władzy w poszerzonej UE". Tak w swojej książce "W piżamie do Unii" szczyt w Nicei wspomina nasza brukselska korespondentka Katarzyna Szymańska-Borginon.

W czwartek, 7 grudnia, w pierwszym dniu szczytu, nic jeszcze nie zapowiadało dramatu. Do Nicei zjechało pół rządu Jerzego Buzka. Polska delegacja została zaproszona na Konferencję Europejską, grupującą kandydatów do Unii i kraje już stowarzyszone. Piętnastka musiała podjąć trudne decyzje. Przywódcy państw UE mieli uzgodnić zmiany w funkcjonowaniu unijnych instytucji, by po poszerzeniu nie doszło do decyzyjnego paraliżu.

Najtrudniejszą kwestią był podział głosów w przyszłej Radzie Ministrów UE. Od tego zależy wpływ każdego kraju Unii na podejmowane przez nią decyzje. Małe państwa, takie jak Portugalia czy Belgia, obawiały się dominacji dużych. Berlin zapowiadał, że chce mieć więcej głosów niż Paryż, bo Niemcy mają więcej mieszkańców. Do tej pory, od początku istnienia Unii, Francja i Niemcy dysponowały taką samą liczbą głosów. 181

Trzeba było także zmniejszyć liczbę komisarzy w przyszłej Komisji Europejskiej oraz zwiększyć zakres decyzji podejmowanych w głosowaniu większościowym (czyli ograniczyć prawo weta).

Nikt z polskich urzędników nie niepokoił się decyzjami w sprawie Polski. Sądzono - dość naiwnie, jak się okazało - że bez problemu otrzymamy takie same prawa (identyczną liczbę głosów w Radzie Ministrów i deputowanych w Parlamencie Europejskim), jak licząca mniej więcej tyle samo mieszkańców Hiszpania. Jacek Safuta jednak jakby coś przeczuwał, bo zapytał głównego negocjatora, Jana Kułakowskiego, co będzie, gdyby mimo wszystko potraktowano nas inaczej. Kułakowski zbagatelizował tę możliwość.

- Będzie można jeszcze negocjować w dziale instytucje - odpowiedział. Dominowało zatem przekonanie, że decyzje z Nicei nie będą ostateczne, a zresztą i tak będą korzystne dla Polski.

Jeszcze tego samego dnia, we czwartek, cała delegacja wróciła Warszawy. Na miejscu pozostała garstka polskich dziennikarzy; większość udała się do kraju z ekipą rządową.

Tymczasem stało się to, czego nikt nie przewidział. Pierwsza francuska propozycja, przedstawiona 9 grudnia w sobotę, przewidywała dla nas mniej głosów niż dla Hiszpanów.

Jak opisać błyskawiczny rozwój wypadków i emocje, którym ulegli niemal wszyscy? Zaprzyjaźnieni unijni dyplomaci udawali, że mnie nie poznają, kiedy Francja wystąpiła ze swoją krzywdzącą koncepcją. Niektórzy nawet krzyczeli na mnie, gdy pytałam o przyczyny takiej niesprawiedliwości. Pokłóciłam się z dwoma najlepszymi kolegami z niemieckiej prasy, bo podejrzewałam, że Berlinowi jest na rękę francuska propozycja. A przecież przed chwilą rzuciliśmy się sobie w objęcia. Albo te dziesiątki udzielonych przeze mnie i przez Jacka wywiadów, w których krytykowaliśmy propozycję Paryża, nie znając nawet oficjalnego stanowiska Polski. A mój dramatyczny telefon do szefa UKiE Jacka Saryusz-Wolskiego?

- Panie ministrze, trzeba coś zrobić! Tu dzieje się wielka niesprawiedliwość! Trzeba wydać oświadczenie!

I jego telefon do mnie:

- Pani Kasiu, czy sądzi pani, że powinienem natychmiast przylecieć do Nicei?

- Niech pan zaczeka, zobaczymy, jaki będzie wynik rozmowy premiera Buzka ze Schröderem.

Czułam ogromne zażenowanie, prawie wstyd. Wcale nie byłam z siebie dumna. Nie po to przyjechałam do Nicei. Wolałabym pozostać we własnej roli. Nie chciałabym, aby inni dziennikarze dowiedzieli się, że niespodziewanie dla mnie samej zostałam zmuszona do porzucenia dziennikarskiego obiektywizmu i zaangażowania się w wydarzenia. Przecież nie jestem dyplomatką, ale reporterką!

A jak opisać olbrzymią ulgę, gdy Warszawa wzięła w końcu sprawy w swoje ręce? Polski premier zatelefonował do unijnych przywódców i sytuacja radykalnie się zmieniła - z przegranych staliśmy się zwycięzcami nicejskiego szczytu. Czułam satysfakcję, gdy jeden z unijnych dyplomatów żartował: "Jeszcze nie siedzicie z nami przy stole, a już wpływacie na nasze decyzje. Wolę nie myśleć, co będzie, gdy będziecie w Unii".

Czy mam opisywać, jak pomagali nam dyplomaci z małych krajów, sami - jak twierdzą - zmieszani z błotem przez duże państwa? Przecież nikt nie uwierzy. Powiedzą, że zmyślam, histeryzuję, że to mitomania. Że nie tak wygląda Unia Europejska. Niestety, tak właśnie było. A może jeszcze gorzej.

Więc jak to wszystko opisać? Najlepiej jak najprościej - godzina po godzinie.


O innych ważnych postaciach podczas naszych negocjacji z Unią Europejską przeczytacie w książce "W piżamie do Europy".

TUTAJ MOŻECIE POBRAĆ CAŁĄ KSIĄŻKĘ NASZEJ DZIENNIKARKI!