Prezydencko-rządowa koabitacja zapowiada się na tyleż krótką, co gorącą. Nie minął jeszcze miodowy miesiąc prezydentury Andrzeja Dudy, a już stosunki na linii duży-mały pałac skrzą się od uszczypliwości i jeżą rafami. Obie strony zdają się mieć w tym swój interes, a mnożenie złośliwości, przytyki i potęgowanie napięcia doskonale temu interesowi służą.

Prezydencko-rządowa koabitacja zapowiada się na tyleż krótką, co gorącą. Nie minął jeszcze miodowy miesiąc prezydentury Andrzeja Dudy, a już stosunki na linii duży-mały pałac skrzą się od uszczypliwości i jeżą rafami. Obie strony zdają się mieć w tym swój interes, a mnożenie złośliwości, przytyki i potęgowanie napięcia doskonale temu interesowi służą.
Andrzej Duda i Ewa Kopacz /Piotr Wittman /PAP

Nie ma chyba sensu roztrząsanie, kto ten koabitacyjny pojedynek zaczął. Zwolennicy Andrzeja Dudy powiedzą, że to rządzący, jeszcze w okresie elekcyjnym, zachowywali się wobec niego wrogo i nieuprzejmie, więc dziś on odpłaca im pięknym za nadobne. Fani Platformy będą przekonywać, że prezydent in-spe od momentu wyboru nie wykazywał tendencji do współpracy z rządem, unikał (i wciąż to robi) spotkań z Ewą Kopacz, więc rząd musi mu publicznie zwracać uwagę i apelować o rozmowy.

Jakiegokolwiek by jednak nie mieć zdania na temat narodzin - skądinąd dość zrozumiałego - napięcia we wzajemnych relacjach, trudno nie mieć wrażenia, że stroną bardziej ofensywną w tym sporze jest pałac zwany "małym" - czyli szefowa rządu i jej podwładni. Nieustające apele o spotkanie z prezydentem, publiczne piętnowanie jego pomysłów i zapowiedzi, mówienie o "zażenowaniu" jego słowami, wyglądają jak zaplanowana operacja prowokowania, budowania i eskalowania konfliktu i sugerowania, że Andrzej Duda sprawuje swój urząd nieporadnie. Zapewne przyda się to za chwilę, w szczycie przedwyborczej gorączki, do przekonywania Polaków, by broń Boże nie powierzali pełni władzy PiS-owi, bo nieudolnego i niedoświadczonego prezydenta ktoś musi wszak pilnować i kontrolować.  

Z drugiej jednak strony - ofensywna strategia rządu całkiem dobrze współgra z taktyką prezydenta. Ten najwyraźniej ma ochotę pomóc nieco swej rodzimej partii w wyborczym zwycięstwie. Stara się więc stworzyć wrażenie, że ze znajdującym się już w okresie dekadencji rządem Kopacz nie ma specjalnie o czym rozmawiać i po co współdziałać, że lepiej poczekać dwa miesiące i wtedy, w zgodnej, harmonijnej i przyjacielskiej współpracy z Beatą Szydło wziąć się za "rozwiązywanie polskich spraw". Stąd choćby pomysł referendum (ponieważ nie wierzę w to, by ten rząd i ten parlament zrobiły coś dobrego - odwołam się do vox populi) stąd też unikanie spotkań z Ewą Kopacz. Choć akurat ten zabieg wydaje mi się mało opłacalny. Mam wrażenie, że jeśli upór premier w apelowaniu o spotkanie, będzie równy uporowi prezydenta, to wyborcy nabiorą przekonania, że Andrzej Duda jest małostkowy i zamiast pracować jak może, wznosić się ponad podziały i nawet z zaciśniętymi zębami porozmawiać z premierem - miga się od tego z nieznanych bliżej powodów.

Abstrahując zresztą od tych politycznych gierek, mam poczucie, że nowy prezydent naprawdę miałby o czym porozmawiać z premierem. Poważnie i bez partyjnego podtekstu w tle. Nie chodzi bowiem o to, by państwo się lubili, ale o to, by potrafili pogadać o tym, jak wygląda stan państwa, jego budżetu, polityki obronnej, zagranicznej i każdej innej. Fochy, zabawy i przepychanki są niezbędną polityce przyprawą, ale jest jeszcze jakieś jej meritum, trzon, jądro... Pozostaje więc mieć nadzieję, że jeśli rzeczywiście będzie coś, o czym szef rządu naprawdę powinien porozmawiać z prezydentem, to znajdzie sposób, jakiś kanał komunikacji, którym potrafi mu to zasugerować, a prezydent machnie wówczas ręką na taktyczne potrzeby i znajdzie trochę czasu na spotkanie.