Sobotnia Grand Prix na Stadionie Narodowym miała być świętem polskiego (i nie tylko) żużla. I tak było do momentu w którym...zawodnicy postawili swoje maszyny na torze. Od pierwszego kontaktu motocykli z wątpliwej jakości nawierzchnią było już tylko gorzej. Kto stracił tego wieczoru najwięcej?

Po pierwsze - Tomasz Gollob. To miało być wspaniałe pożegnanie człowieka, którego z żużlem kojarzy KAŻDY Polak. Mistrza ostatecznie pożegnała jednak tylko mała grupka kibiców, bo pozostali zdecydowali się wyjść ze stadionu wcześniej. I biorąc pod uwagę to co zgotowali im organizatorzy - nic dziwnego.

Po drugie - kibice, którzy byli na żużlu po raz pierwszy. Mieli zapoznać się z tą dyscypliną, dosłownie ją poczuć, zrozumieć dlaczego tak wielu Polaków straciło głowę dla czarnego sportu. Nie zobaczyli, nie poczuli, raczej się nie zakochali. Starzy kibice od żużla się nie odwrócą, ale nowi po tej imprezie też nie zaczną odliczać godzin do kolejnych pojedynków Hampela i spółki.

Po trzecie - Polski Związek Motorowy, który od roku myślał tylko o tej imprezie. Wyścigi czy rajdy wylądowały na bocznym (też niezbyt dobrze ubitym) torze. Żużel miał dać związkowi chwałę, której każda sportowa organizacja tak potrzebuje. Skończyło się jednak na wstydzie i choć bezpośrednią winę ponosi duńska ekipa odpowiedzialna za tor, to jednak to PZMot jest organizatorem i musi dostać zasłużonego kopniaka. Może dzięki temu zacznie myśleć o jakichś zmianach bo polski motosport bardzo ich potrzebuje.

Po czwarte - warszawscy fani speeway'a. Żużel dominuje głównie w małych miastach, kiedyś był obecny w stolicy ale to melodia przeszłości. Od kilku lat grupa zapaleńców walczy jednak o powstanie nowego, profesjonalnego toru dla żużlowców, prowadzi rozmowy z władzami i mieszkańcami i krok po kroku zbliża się do wymarzonego obiektu. Skandal na Narodowym na pewno im nie ułatwi negocjacji.

A co przy robi teraz PZM? Działacze pochowali się, od wczoraj nie odbierają telefonów. Jak na kryzysową sytuację zachowanie idealne!