"Przez całe lata Bóg pozwolił mi skakać i unikać urazów. Miałem kontuzje, ale mogłem dalej trenować i wygrywać. Punktem kulminacyjnym, po którym nie było już odwrotu, był upadek w Zakopanem. Uznałem to za palec boży" - powiedział Adam Małysz "Gazecie Wyborczej". Wczoraj polski skoczek ogłosił zakończenie kariery. "Najbardziej szkoda mi kibiców" - dodał w rozmowie z "Przeglądem Sportowym".

Mógłbym jeszcze skakać, jak 38-letni Japończyk Kasai, ale marzyłem, by skończyć u szczytu. Umiem zejść ze sceny. (…) Najcenniejszą rzeczą u sportowca jest to, że potrafił z godnością przegrywać - podkreślił "Orzeł z Wisły".

Nie jestem robotem, coraz trudniej przychodziło mi poświęcanie się sportowi, wyciskanie z siebie potu latem. Do domu wracałem wykończony. Coraz częściej przytrafiały mi się kontuzje. Z przemęczenia, przeciążenia, eksploatowania organizmu - powiedział Małysz w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

Najbardziej szkoda mi kibiców. To będzie dla nich na pewno szok, przyzwyczaili się już do Małysza. Myślę jednak, że zrozumieją - powiedział czterokrotny mistrz świata w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego". Pytany o dalszą karierę odpowiedział: Moim marzeniem jest zostanie menadżerem. To mnie kręci i interesuje. Chcę pomagać przy skokach. Na razie jednak potrzebuję spokoju. Po 26 marca zejdę rano do ogrodu koło domu i zacznę pracować. A przy okazji pomyślę, co dalej - powiedział Małysz.